środa, 11 czerwca 2014

Moja "Marduła"

Widok z Koziego Wierchu na trasę fot. Wybiegany
Normalnie mam mętlik w głowie.

Co tu nabazgrać aby zostać zrozumianym i przekazać choć część wrażeń z Biegu im. dh Franciszka Marduły 2014? 

Emocji tyle, że wystarczy na zwykłych 5 maratonów albo i więcej, pomimo tego, że bieg już dawno się zakończył a uda przestały dawać się we znaki.

Może tradycyjnie zacznę od samego początku...


Wiadomo, zapisy były - ale tylko 9 minut bo skończyły się miejsca na liście startowej. Zdążyliśmy na szczęście całą ekipą (Bo i Krasus). Potem zaczęły się marzenia. O biegu w górach, o wysiłku na podejściach, o pięknej pogodzie, o załamaniach pogody, o super atmosferze, o starcie z Krupówek, o wszystkim tym co jara mnie w Tatrach. Chłód lasu, wilgoć kamieni, cień drzew, wschodzące nad szczytami Orlej Perci słońce, białe połacie śniegu, szum strumieni, karkołomne zbiegi i wyciskające z nóg ogień podejścia, miejsca w które od 23 lat wracam z tą samą ekscytacją. Do tego ponad trzy setki takich jak ja i jedyna niepowtarzalna ekipa Smashing Pąpkins - wyobrażałem to sobie za każdym razem gdy tylko napotykałem w głowie słowo "Marduła". 

Żadnych oczekiwań co do wyniku, zero specjalnych przygotowań. Tym razem miałem sprawdzić czy istnieje strategia, która daje niesamowitą frajdę i radość z biegu górskiego a jednocześnie poczucie satysfakcji z finiszu na mecie. Po zeszłorocznych trzech startach w Tatrach nadal nie byłem pewien czy można pogodzić te kwestie. Zwłaszcza gdy w biegu Sokoła byłem zdziwiony, że to już meta a ja oszczędzałem się na kolejne 5km a w biegu na Kasprowy Wierch, po pierwszych 2km czułem, że przypaliłem i marzyłem tylko o tym by mój wyścig nie zakończył się w Kuźnicach. Jak się nie przewrócisz to się nie nauczysz! Plan więc znów był prosty - polecę tym razem "na tętno" i będę trzymał się w tlenie, czyli jak dla mnie do 173 uderzeń na minutę - to tylko tyle i aż tyle. No bo jak tu nie wypalić z Krupówek jeśli adrenalina leje się uszami? 

Pogoda zapowiadała się idealne zwłaszcza na start o 7:00 rano. Cała celebracja ustalania rzeczy na bieg i dobierania stroju odbyła się wieczorem więc o poranku, w sobotę, nad niczym już się nie zastanawiałem - ubrałem przygotowany zestaw i byłem gotowy do biegu. Na start dotarliśmy o 6:35, krótka rozgrzewka, rzeczy na przebranie do depozytu i już. Aaaaaaa to już!!!

Drużyna w komplecie fot. Wybiegany

Start honorowy sprzed kina Sokół, krótki trucht na start ostry w okolice Morskiego Oka na Krupówkach, końcowe odliczanie i... poszli. Rany jak ciężko pogodzić się z faktem, że tyle osób mnie wyprzedza. Wiedziałem, że to może tak wyglądać ale nie wiedziałem, że tak trudno będzie to przetrwać! Czułem się jak człowiek na diecie w tłusty czwartek - wystarczy sięgnąć i pączek twój. Wystarczy przyspieszyć i pobiec do przodu - kusiło jak cholera. Plan to plan i chciałem go zrealizować bo bieg się przecież dopiero zaczynał.

Start z Krupówek fot. Kamil Michoński

Na podejściu na Nosal trochę mnie poniosło. Wyprzedziłem kilkadziesiąt osób, które łapały oddech a ja zaczynałem swój bieg na górę. Myślałem, że na szczycie się uspokoję ale niestety, puściłem się swobodnie w dół. Tętno latało w okolicach beztlenu czyli 185 do 188 uderzeń ale nie mogłem się zatrzymać. To coś było silniejsze od mojej słabej silnej woli. Przyhamowałem przytomnie dopiero na Nosalowej Przełęczy i trzymałem się dalej planu. Miałem świadomość, że "prawdziwe" góry dopiero się zaczną!

Tuż przed podejściem na Nosal fot. Kamil Michoński

W Kuźnicach łyk wody od super wolontariuszy i śmigam w Dolinę Jaworzynka. Trasę znam na pamięć ale widoki zaskakują mnie jak zawsze. Parujące o świcie dachy bacówek zwalają z nóg! Ja czekam jednak na podbieg, wiem że on też na mnie czeka. Wreszcie jest. Przechodzę w szybki marsz. Nie ma czasu na podziwianie widoków ale zerkam ukradkiem w kierunku bliźniaczego szlaku przez Boczań. Chwila nieuwagi i spadam ze szlaku. Całe szczęście niegroźnie. Otrzepuję ręce z mokrej gliny i oglądam otartą nogę - do mety się zagoi. Na Przełęczy między Kopami znów doping i dalej w miarę płasko. Przed nami widok na dach Murowańca i panoramę Orlej Perci od Świnicy po Granaty - cudo! Na takie widoki czekałem od października. Bezchmurne niebo a Tatry błyszczą przepięknie w porannym słońcu. Zbiegam do Murowańca, chwytam butelkę wody i banana. Obmywam ranę i brudne ręce. Mały łyczek i resztę zostawiam na później - wiem co mnie za chwilę czeka :-)

W dole Dolina Jaworzynka fot. Wybiegany

Skaczę jak "kozica" po kamiennych płytach na których stąpałem już dziesiątki razy. Docieram na rozwidlenie szlaku i zaczyna się podejście na Karb. Cały czas pilnuję tętna. Na podejściach trzymam je w okolicach 167 bpm. Tutaj czuję nogi. Uda błagają o postój i chwilę wytchnienia a cały organizm grzeje się niemiłosiernie. Ból to ściema - tak to sobie tłumaczę i ciągnę wyżej. Pod przełęczą znów doping - dostają go wszyscy - dzięki! 

Karb zdobyty fot. Jacek Bogucki

Na Karbie znów przyspieszam ale szybko zaczyna się zbieg. Uda pracują mocno a buty dzielnie walczą z brakiem przyczepności. Skaczę z kamienia na kamień - trzeba uważać aby się nie poślizgnąć - tu nie ma żartów. Szlak stromo opada w dół a pokrywający kamienie śnieg nie daje oparcia stopom. Docieram na rozwidlenie szlaków za Czerwonymi Stawkami, jestem na dole.

Zbieg z Karbu fot. Jacek Bogucki

Lap na Garminie i puszczam się dalej biegiem w kierunku stacji dolnej kolejki Gąsienicowej. Oddaję wolontariuszom pustą butelkę i wyciągam batona - pora się posilić przed podejściem na Liliowe. Baton słodki jak cholera szybko mnie zmula więc popijam go wodą ze strumienia. Jest nieziemsko pięknie. Cały czas kontroluję tętno. Nie mam już z tym problemów. Nadal na podejściach nie pozwalam na mniejsze niż 167 bpm. Czuję, że mnie to regeneruje choć nogi dostają mocno w kość. Małe postacie biegaczy majaczą gdześ na łacie śniegu przed Liliowym. Prę do góry podziwiając tatrzańskie widoki. Docieram zdyszany na górę i lap.

Na Przełęczy Liliowe

Teraz znów można biec. Z Liliowego szybko na Beskid gdzie trzeba pomagać sobie rękoma - w końcu to skyrunning - i dalej pod Kasprowy. Turystów już sporo. Widać punkt żywieniowy i kolejna pozytywna niespodzianka - cola chłodzona w śniegu. O rany jak dobrze! Dwa kubki wychylam duszkiem i łapię butelkę wody. Jeszcze przeprawa pod górę i ląduję na punkcie kontrolnym ze sporym zapasem czasu.

Trasa w dół

Zaczyna się zbieg z Kasprowego. Do tej pory paliły mnie uda ale jak zjechałem po śniegu kilkanaście metrów w dół przestały - w zamian paliły mnie dłonie :-) Niestety, zmiana trwa tylko chwilę. Tętno jak zaczarowane trzyma się w normie. Rozpędzam się. Skaczę jak piłeczka tenisowa po schodach, tyle że szybciej i szybciej. Nogi pracują jak oszalałe by nie porwała mnie w dół siła ciężkości. Palce w butach dobijają do końca i tak przez 8 kilometrów. Ale jazda! Na Myślenickich Turniach znów wspaniały doping.

Prawie w Kuźnicach fot. Ilona Wicherkiewicz

Na koniec zbiegu znów przeprawa. Zwóz drzewa zniszczył szlak i powstało błotniste rozlewisko, długie na kilkadziesiąt metrów. Walimy przez środek rzucając błotem po plecach, na oczach przerażonych turystów. Ostatni łyk coli na punkcie w Kuźnicach (fuj ciepła!) popijam wodą i zwrot na Kalatówki. Zaczynam marsz. Stromo jak cholera a kamienie męczą obolałe stopy. To już ostatnie wyzwanie na dziś - 1400m do mety a uda już kwiczą z wysiłku. Od tabliczki "500m" zaczynam biec pod górę a od kolejnej z opisem "300m" zrywam się do finiszu.



Na metę wpadam z podniesionymi rękoma. Udało się! Zatrzymuję Garmina i w tym samym momencie dostaję medal. Nie ma jednak wytchnienia, Krasus już czeka aż zrobię pompki. Zaliczam 20 sztuk i mogę napawać się atmosferą. Dobijam do reszty i sprawdzam czas. 3g:49m. Jestem zadowolony, tym bardziej, że zrealizowałem założony plan - średnie tętno 170 bpm - rewelacja! Zjadam wreszcie dwie przepyszne drożdżówki z truskawkami i wiem, że muszę tu wrócić za rok.

Drużynowo 7 miejsce!

Po biegu ogarniamy się i wracamy do kina Sokół aby zobaczyć zwycięzców na podium. Na koniec jest losowanie nagród. Trójka Pąpkinsów wygrywa! W tym i ja :-)

Wygrałem opaski kompresyjne :-)

Tymczasem kolejne wyzwanie już 21 czerwca - też w górach - znów będzie się działo!

Tatry zdobyte - można wracać fot. Wybiegany


6 komentarzy:

  1. Aaaaa, to tak to było! Bo ja się zdziwiłem co się dzieje gdy jak ekspres wyprzedziłeś mnie za Nosalem, a potem nagle zwolniłeś;)
    Jejku, jejku, jak tam było pięknie....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do tej pory nie dawałem sobie szans na sprawdzenie takiej strategii - tym razem się uparłem że wytrzymam. Jak widziałeś, prawie się udało :-) Te widoki, jak dla mnie, rekompensują wszystkie trudy biegu. Ale Karkonosze też piękne...

      Usuń
  2. Ogromne gratulacje!! :) Zazdroszczę Wam tych gór okropnie!! Widoków, bólu, ale tego dobrego, walki ze sobą i wszystkiego! :) Jednak na mnie muszą jeszcze trochę poczekać!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, dzięki. Za rok też się wybieramy. Możesz już nastawiać się mentalnie :-)

      Usuń
  3. Zazdroszczę Ci tych widoków przynajmniej tak jak sobie :) Gratulacje i dzięki za fantastyczny wyjazd!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż mogę dodać Bo, chyba tylko - vice versa :-)

      Usuń