wtorek, 20 października 2015

16. PKO Poznań Maraton - nie zawsze się wygrywa



Głowa walczy fot. Sandra Afek
Im dłużej czekam nad pustą kartką, tym gorzej. Wolałbym napisać o sukcesie, pięknym czasie i super finiszu, a muszę się zmierzyć z kolejną porażką. Oczywiście mógłbym napisać, że to mój piąty maraton poznański, że biegło mi się najlepiej ze wszystkich razy, że poprawiłem swój ostatni wynik o 9 minut, że ani na chwilę nie pomyślałem o przejściu do marszu, że pogoda była fatalna, i że większość biegaczy zwolniła po 35 kilometrze. Tak, mógłbym. Tylko po co?


Nie, nie przekonuje mnie to zupełnie, i nie dlatego, że należę do wiecznie niezadowolonych nieudaczników, ale dlatego, że lubię mierzyć wysoko i osiągać założone cele. Nie znoszę bylejakości i nijakości, a tak niestety wyglądał mój tegoroczny poznański maraton. 

To co robiłem ostatnie dni i godziny przed startem, nie mają w tym momencie żadnego znaczenia. Pewnie, wolałbym napisać, że się dobrze wyspałem, zjadłem owsiankę oraz banana i właśnie to dało mi kopa w trudnym momencie biegu... marzenia ściętej głowy. Nie muszę chyba pisać, że do 30 kilometra biegło mi się dobrze - skąd, my biegacze, tak dobrze to znamy? Frazes oklepany niczym kostka brukowa na dowolnym rynku w Polsce. Jestem po prostu zły na samego siebie, bo kolejna szansa otarła się o mnie i pobiegła z kimś innym.

Faktycznie, tak było. Kilometry uciekały spod nóg zadziwiająco łatwo. Tempo które utrzymywałem w okolicy 4:15/km i czasami ciut szybciej nie powodowało nawet zadyszki. Na 25 kilometrze, gdzie zazwyczaj czułem już trudy biegu, tym razem się nie pojawiły. W zasadzie szło jak po sznurku... aż do 33 kilometra. Tam zaczął się mocny podbieg i dramat, którego się nie spodziewałem.

Poczułem się jak samochód, któremu wyłączono silnik. Mimo wielu prób, nie byłem w stanie go odpalić. Miałem wrażenie, że zacząłem ścinać drzewo super ostrą piłą łańcuchową, ale nie powiedziano mi, że trzeba ją najpierw uruchomić. Co gorsza, byłem w pełni świadomy tego co się dzieje i nie byłem w stanie nic z tym zrobić. Nawet łzy mi nie chciały lecieć, nie mówiąc już o przyspieszaniu. Wiał do tego tak cholernie mocny wiatr, który sprawiał, że odechciewało się wszystkiego. Nie pomogły odwoływania się głowy do niedawnych startów, życiówki na półmaratonie i inne tego typu sztuczki. Organizm się zbuntował, i tyle.

Świadomość ostatnich czterech kilometrów do mety, które miałem pokonać pod ten piekielny wiatr też nie pomagała. Przestałem spoglądać na zegarek i było mi wszystko jedno. Żal mi było tylko Justyny, która czekała w napięciu na mecie, z zaciśniętymi do białości kciukami, w oczekiwaniu na mój finisz z dwójką z przodu. Znów niestety dałem dupy.

Nie pomogli znajomi kibice, odgazowana cola i cała reszta czarów, które starałem się odprawić. Męczyłem się strasznie tą walką myśli w mojej głowie. Zapomniałem, że należy biec, pracować rękoma. Poczułem się znów jak nowicjusz, a kolejne próby odpalenia "silnika" nie dawały rezultatu.

Dopiero znacznik 41. kilometra wyzwolił we mnie, gdzieś głęboko skrywane, resztki energii. Zacząłem biec, zacząłem pracować rękoma i zauważać coraz to większe grupki kibiców. Niespodziewanie dotarłem do bramy Międzynarodowych Targów Poznańskich i poczułem, że naprawdę biegnę. Zegar, jak zwykle całkowicie mnie zahipnotyzował i nie zauważyłem, że tempo wzrosło do 3:40/km.

Finisz fot. Foto Portal

Dobiegłem. Nawet przez moment nie przyszło mi do głowy aby zejść z trasy. Czas 3:09:30 ledwo otarł się o życiówkę z Hannoweru i nie był tym, który chciałem zrealizować. Cóż, tak to czasami bywa. Chwilową złość przekułem w wolę dalszej walki i zbieram się do odwetu. Cała zima przede mną!