|
Jak zwykle przed startem |
Można powiedzieć, że ta niedziela była jak piłkarska "niedziela cudów" i nie chodzi o sam półmaraton ale to co zaczęło się po nim. Ale od początku...
Na start postanowiłem pojechać motocyklem (yes!) - głównie ze względów logistycznych przy parkowaniu - szybciej, sprawniej no i frajda bezcenna. Plan na bieg był już z góry ustalony więc o to byłem spokojny. Pogoda też nadspodziewanie miała dopisać - czego chcieć więcej na dzień zawodów?
Mojej głowy nie zaprzątało absolutnie nic. Nawet co do strategii samego biegu nie miałem wątpliwości co mnie bardzo cieszyło. W szatni ostatnie zaczepki typu "na ile idziesz"? spływały po mnie jak po kaczce. Odpowiedź była krótka i porażająca dla współtowarzyszy mających ochotę dać lekcję biegania "młodemu" - 4:05 min/km na starcie a potem przyspieszę. Kłamałem oczywiście, jak wszyscy wokół mnie, bo planowałem zacząć w okolicach 4:00 min/km :-)
Temperatura była idealna. Rozbieganie, gimnastyka i wbijam się do strefy A - pierwszy raz, w Polsce na zawodach, miałem taką okazję. Jako, że do wyboru była ogólnie strefa "poniżej 1:30" więc wylądowałem 5 minut przed startem tuż przy taśmie za Kenijczykami - o ja pierdzielę, pomyślałem, nie za wysokie progi? Moje wątpliwości rozwiali znajomi biegacze, którzy już czekali na mnie przy tej samej taśmie. Chwila pogaduszek, podskakiwania w miejscu i podtrzymywania Garmina by nie wskoczył w "stendbaja" i strzał, ledwo słyszalny, bez żadnych fajerwerków - ruszyliśmy.
|
"Prawie" jak Kenijczycy |
Czekałem na ten moment okrągły rok. Miałem do rozliczenia z tą trasą porachunki z poprzednich dwóch lat pod rząd kiedy to za każdym razem nie udawało mi się zrealizować planu. Najpierw wynik 1:46 w 2012 a potem 1:36 w 2013 roku, zawsze o 1 minutę ale boli - wiadomo faceci! Tym razem miało być inaczej. Ruszyłem spokojnie, zgodnie z planem. Nowością było dla mnie założenie pulsometru - byłem ciekaw wyniku, który mogłem tym razem odnieść do moich progów metabolicznych. Tętno poszybowało od razu na 168 bpm i unormowało się po kilkuset metrach w okolicy 178 bpm - no, pomyślałem będzie efektywny trening ;-)
|
Start w doborowym towarzystwie |
Pierwszy kilometr, bez żadnych niespodzianek, minął zadziwiająco szybko. Tempo równe, na plecach kilku podczepionych biegaczy i lecimy zgodnie z planem. Nogi, czułem, chciały szybciej - napędzane dodatkową adrenaliną ale mózg przytomnie czuwał i nie pozwalał szybciej niż 3:57 min/km. Ani się nie obejrzałem zaliczyłem pierwszą piątkę. Nie miałem ochoty wcale pić, zachowawczo wziąłem łyczka wody i omijając kałuże wody kontynuowałem bieg. W tym roku jakoś dziwnie liczyłem te kilometry. Zamiast normalnie, narastająco, odliczałem je wstecz, porównując w głowie do realizowanych zimą treningów BC2 i BC3. Na piątym stwierdziłem więc, że został mi do zrobienia typowy BC2 10km z 3km rozbieganiem na początku, sprintami i 2km na końcu - skąd mi się to wzięło? Nie mam zielonego pojęcia ale dobrze się bawiłem :-)
|
Piąty kilometr - humory dopisują |
Przed 10km wyjąłem żel - też pierwszy raz w życiu na zawodach. Jako, że było to podczas kolejnego już podbiegu (Hetmańska) miałem możliwość zjedzenia bez upaćkania wszystkiego do koła. Łyk wody na punkcie i wracam do swojego tempa. Następne kilometry to znów nuda bo widoki od trzech lat się nie zmieniają. Rozpoczynam 12 kilometr i znów podbieg na Drodze Dębińskiej a dalej 4km prostej, też pod górkę i wiatr (nie polecam tej trasy na życiówki). Wreszcie jest - 17 kilometr i moje wsparcie. Kontakt wzrokowy trwa bardzo krótko ale w domu się dowiem, że wyglądałem "dobrze". Jakieś tam zakrętasy na Mostowej i znów podbieg do mostu Rocha. Tempo cały czas równe choć wiem, że już przyspieszyć będzie ciężko.
|
Tych trzech "kibiców" zobaczyłem dopiero w domu |
Wreszcie jest, oczekiwany długo i z nienawiścią, podbieg na Baraniaka. Spoglądam pod nogi, coraz wyżej podnosząc wzrok, szukam końca tej prostej. O ja pierdolę, jak daleko - to prawie 2 kilometry orki! Nogom się właśnie przypomniało, że uda to chyba już boleć powinny o śródstopiu które odbiłem na 8 kilometrze nie wspomnę - napierdziela nieprzerwanie od 11 kilometrów. Ale co tam, jest przecież plan do zrobienia, bo nie po to biegałem po ciemku całą zimę żeby teraz mazać się na byle podbiegu. Robię go więc w 4:09 min/km i docieram do Wiankowej - już czuję zapach zwycięstwa. Teraz zaczynam dopiero zauważać innych biegaczy - co chwila jakiegoś mijam. Tempo rośnie do 3:34 min/km a ja mknę w kierunku "mostka". Kto bywa na Malcie to wie, że tam biegacz jest nie do zatrzymania, pod warunkiem, że utrzyma się na nogach :-) Zbiegam z górki i widzę zegar 1:25:38. Tym razem wiem, że on pokazuje mój czas (no prawie)! Dociskam pedał w podłogę. Wyprzedziłem już wszystkich i podążam samotnie do mety. Łapki w górę i jestem zwycięzcą. Moje netto to moja nowa życiówka: 1:25:47.
|
WTF, gdzie jest te 8000 biegaczy? Pomyliłem trasy? |
Ufff, lekko nie było ale bez bólu nie ma przyrostów. Niepokoi mnie moje śródstopie, które odezwało się na kolejnych zawodach - diagnoza jest szybka - buty. Moje Kinvary mają już 2 lata i chyba nie wytrzymały trudów walki na zawodach. I tu pierwsza niespodzianka: "z takim czasem to już Kinvary odstaw - możesz kupić Fastwitch'e chociaż jak miałeś siły tak przyspieszyć w końcówce to nie dałeś z siebie wszystkiego" - oznajmił mój guru biegania. Wow! - to będą moje pierwsze buty startowe w życiu. Wracam do domu a na drzwiach "plakat" powitalny - naprawdę doceniają mój trud.
|
Do trzech razy sztuka |
Dzisiaj jest wtorek i kolejny szok. Dostałem zgodę na koniec "brandzlowania" podczas rozbiegań. Mogę biegać poniżej tempa 5:00 min/km. Ale się porobiło!