Od maja sporo czasu minęło, o kilometrach nie wspominając.
W sumie, to nawet nie wiem od czego tu zacząć, po takiej długiej przerwie. Oczywiście, biegałem w tym czasie, startowałem, poprawiałem wyniki, próbowałem nowych dystansów, ale przede wszystkim zachorowałem na dziwną chorobę (nie filipińską), która zabrała mi dużo z radości biegania i sportu, w zamian oferując ból i nieprzespane noce. Walczę z nią do dziś.
Chyba faktycznie muszę zacząć od końca. Zamrożony bark dopadł mnie z zaskoczenia i cichcem. Nawet się nie zorientowałem, kiedy w połowie maja przestałem ruszać lewą ręką, a zauważyłem to dopiero gdy nie byłem w stanie zamknąć za sobą drzwi w samochodzie. Długo by opowiadać skąd, co i jak. Zaczęło się w lutym, a kumulacja nastąpiła w maju. Sam nie wiem jak mogłem biegać, nie machając lewą ręką...
W czerwcu zaliczyłem kolejną "Mardułę". Mimo solidnej gleby (musiałem nawet chwilę posiedzieć by dojść do siebie) w Dolinie Goryczkowej, na ten pieprzony lewy bark, poszło mi dosyć ładnie. Pogoda sprzyjała i biegło się całkiem przyzwoicie. W efekcie poprawiłem poprzedni wynik aż o 36 minut. Dalej, w ramach "Ej, pobiegnij dla Nepalu" spróbowałem się na pierwszej piątce w życiu. Oczywiście spaprałem, zakwasiłem się, ale drugi open zabrzmiało przyzwoicie. Potem szybka dycha Piotra i Pawła, gdzie znów poprawa o 33 sekundy, na tej samej trasie.
|
Bieg Druha Marduły. Fot. Jacek Deneka |
|
W lipcu przebiegłem moje pierwsze ultra, Trójmiejski Ultra Track z przewyższeniem +1500m na 65km trasie. Najważniejsze wspomnienie tego biegu to "zacznij spokojnie". To były słowa, które słyszałem ze wszystkich stron, jeśli tylko zapytałem o poradę biegających ultrasów. Może się zdziwicie, ale posłuchałem. Zacząłem tak wolno, że po pierwszym kilometrze miałem wrażenie, że wyprzedzili mnie już wszyscy, łącznie z matkami karmiącymi i inwalidami na wózkach. Aż bałem się odwrócić by nie zobaczyć, że faktycznie jestem ostatni. W sumie do dziś nie jestem pewien jak to się dalej toczyło na trasie, że na 48km nie czułem już kryzysu i leciałem sobie tempem rozbiegania. Mimo mocnych górek w końcówce biegu, do mety dotarłem na 25 pozycji open. Niedosyt jednak pozostał :)
|
Meta TUT |
Sierpień nie był miesiącem startów, ani mocnego biegania. Troszkę odpocząłem przebiegając raptem 186km na treningach. Lewa ręka nadal nie dawała chwili wytchnienia, całe szczęście ból już bardziej się nie pogłębiał. Mimo dwóch miesięcy rehabilitacji, ramię ani drgnęło. Ciężko było samemu wytrzeć się po prysznicu, o zakładaniu długich rękawów nie wspominając. Ból wywracał mi powieki na lewą stronę.
Początek września to kolejne 10km Piotra i Pawła, w Gdańsku. Pogoda nie była niespodzianką i tym razem również nie "zawiodła". Cały bieg lało, aż do rozmoczenia trasy, która biegła, w większości, alejkami parkowymi. Błotko, jak na prawdziwym trailu tyle, że w zwykłych asfaltowych startówkach. Czas na mecie też nie był niespodzianką, 8 sekund gorzej niż w roku poprzednim i 18 miejsce open - trudno, trzeba będzie dotrenować na kolejny rok. Dwa tygodnie później pobiegłem kolejne ultra. Forest Run na 52km trasie nie był tak wymagający jak TUT czy Marduła, ale leśny dystans zrobił swoje. Oczywiście planowałem odwet za zbyt wolnego TUT'a i rozpocząłem dużo szybciej. Niby biegło się nieźle, ale okropny upał zrobił swoje. Zdechłem po 30 kilometrze, a na mecie poszedłem spać. Okazało się, że rozłożyło mnie przeziębienie, o którym nie wiedziałem. Czas 4:44:43 dał mi 21 miejsce open i poczucie, że znów poszło nie tak jak sobie wyobrażałem. Bark leciutko odpuścił z bólem, ale niestety drugi zaczyna coś śpiewać, że też wysiada. Jeszcze tego mi brakowało!
Październik to długo wyczekiwany miesiąc. Wystartowałem pierwszy raz na Dziewiczej Górze, koło Poznania. Okazało się, że to super bieg i w dodatku cykliczny. Coś jak warszawska Falenica, ale z dużo bardziej wymagającymi wzniesieniami. Normalnie bieg górski w mieście :) Dystans 10km (dwie pętle) zaliczam w 0:51:12 trzymając w ryzach tętno, aby nie skakało wyżej niż koniec pierwszego zakresu. Wreszcie nadchodzi start sezonu - Łemkowyna 70km. Tyle opowieści i zachwytów wokół biegu dawno nie słyszałem. Naprawdę, pojechałem tam z ogromnym entuzjazmem, bo to coś, jakby zmierzyć się z legendą. Niestety, sam bieg jest dla mnie totalnym rozczarowaniem. Praktycznie 90% trasy przebiegało w deszczu i błocie, co ponoć jest już tradycją. Czar prysł, a w zasadzie rozmoczył się całkowicie. Dawno nie przeżyłem czegoś tak dołującego jak ten bieg. Nie dziwię się, że tylu zawodników odpadło z trasy, o dystansie 150km nie wspominając - żaden z moich biegających znajomych go nie ukończył. Nie dość, że nie dało się zobaczyć piękna okolic, to jeszcze trudno mówić o "bieganiu" na brnięcie w mazi, która oblepiała wszystko, a nawet zdejmowała buty. To "mlaskanie" błocka zbyt mocno wyorało mi mózg, bym z własnej woli postanowił to powtórzyć.
Po tym biegu zdecydowałem - ultrasem nie zostanę. Nie wiem, czy źle wybrałem zawody, czy może są fajniejsze i miałem pecha, ale trudno. Nie chce mi się ciągle próbować i nic z tego nie mieć. Na asfalcie, w Tatrach, czy na Dziewiczej Górze mam chociaż wewnętrzną satysfakcję i radość z dotarcia do mety, nawet gdy nic nie wygram lub nie połamię. Tutaj nic, zero absolutne, poza aspektami towarzyskimi niezmodowanej ekipy Smashing Pąpkins, która towarzyszyła mi na wszystkich trzech biegach. Ultra nie jest dla mnie.
Łemko, Łemko i po Łemko. Zaliczam roztrenowanie i wracam na ścieżki w listopadzie. Poza kolejną Dziewiczą Górą w 0:47:49, powoli wchodzę na obroty. Dużo treningów w tlenie, bez mocnego kilometrażu. Okazuje się, że w tym miesiącu przebiegam najmniej w ciągu całego roku - 153km to raptem połowa tego co biegałem w styczniu, lutym lub marcu. Nie martwię się, przecież nigdzie mi się nie spieszy. Lewy bark zaczyna się wreszcie wyraźnie otwierać, za to prawy sprawia coraz większy ból.
Grudzień. Rozkręcanie nóg trwa. Biegnę pierwsze w życiu zawody (5km), które wygrywam. Ranga może niewielka, bez pomiaru czasu, bez podium i pucharów, ale satysfakcja niesamowita. Nawet sobie nie wyobrażałem jaki to jest stres, kiedy po trzech kilometrach wychodzisz na prowadzenie i masz tą świadomość, że reszta nadal cię goni. A tak naprawdę, to nie wiesz, czy to taktyka przeciwników, żeby puścić leszcza przodem, czy może już brak sił. Dopiero na mecie słyszę z ust drugiego zawodnika: "przeholowałem z tempem". No trudno, zdarza się - sam doprowadziłem tętno do 191 uderzeń, na kilometr przed metą, i musiałem to "jakoś" utrzymać. Tydzień później znów lecę Dziewiczą Górę - tam już luz. Widoki i atmosfera wspaniałe. Konsekwentnie trzymając się tętna, biegnę jeszcze szybciej niż poprzednio i kończę z wynikiem 0:46:40. Rok 2016 zamykam z kilometrażem prawie identycznym jak w roku poprzednim, przebiegnięte 2927km.
Ten rok biegowo nie różnił się wiele od poprzednich. Trzy najważniejsze dystanse (10km, 21km i 42km) to trzy nowe życiówki. Jedyny zgrzyt to choroba barków, która trwa. Wyniki są jakie są, ale mnie bardzo cieszą i sprawiają, że bieganie traktuję jako katalizator otaczającej rzeczywistości. Nie lubię się napinać, zwłaszcza w dziedzinach, które mają być dla mnie przyjemnością. Nie mam parcia na szkło, i nie czuję potrzeby pytać Was codziennie na fejsie czy biegaliście, ani wrzucać fotek z owsianką. Lubię biegać, programować i analizować treningi oraz planować, zwłaszcza wycieczki biegowe, ale to chyba mało poczytny temat w zalewie postów typu "jak się ubrać zimą/latem", "mój pierwszy maraton" czy "podsumowanie miesiąca". Nie jara mnie zupełnie sztuczna pogoń za lajkami, ale bardzo cenię sobie ludzi, których poznałem tutaj i dzięki bieganiu.
Nie chciałem aby ten blog wyglądał na porzucony, ale naprawdę - wolałem nie pisać nic, niż walić posty "z dupy" i o niczym. Mam nadzieję, że się nie obrazicie jak zakończę tym wpisem działalność bloga?