środa, 26 lipca 2017

Moje Góry - 2/4

Na Karbie fot. Jacek Deneka
Wstaję przed budzikiem. Jest kilka minut po piątej rano, a słońce już daje na pełnej petardzie. Nogi nie bolą, ale stopy mocno obite po wczorajszym bieganiu. Bułka z dżemem i zbieramy się na start biegu Marduły. Marcin, Paweł i ja, identycznie jak w zeszłym roku. Od tego momentu do startu pamięć mam skutecznie wyczyszczoną przez adrenalinę.




Nie pamiętam nic, do chwili startu. 3... 2... 1... i ruszamy z Krupówek. W oddali majaczy grań, na tle niebieskiego nieba. Za kilka godzin wrócę z niej w to samo miejsce. Biegnę wolno, dużo wolniej niż pozostali. Może nawet za wolno. Przed szlakiem na Nosal doganiam Marcina i Andrzeja. Justyna i Zosia kibicują na tamie. Ruszamy w górę, nie jest ciężko, jest tak samo jak zawsze w tym miejscu.

Ktoś pstryka palcami i jestem już w Kuźnicach gdzie znów kibicują dziewczyny. Zaczyna się Dolina Jaworzynki. Biegniemy spokojnie z Andrzejem, a Marcin zostaje powoli z tyłu. Kolejny pstryk i jestem na Przełęczy Między Kopami. Andrzej zaczyna przyspieszać, ja trzymam swoje tempo. Do Czarnego Stawu Gąsienicowego biegnę, skręcam w prawo i zaczyna się podejście na Karb. Nastawiam się na ból, ale nie odpuszczam, choć w tym roku nie cisnę jakoś mocno. Czwórki nie palą jak rok temu, ale przyznaję, że trochę na to czekałem. Na górze Jacek Deneka oznajmia, że Paweł już leciał. Spoko, wiem że jest mocny jak koń (Lavaredo nie biega się bez przygotowań) i gonił nie będę.

Hala Gąsienicowa fot. Andrzej Tomczyk

Widoków, niestety, dla mnie nie ma. Oczy spuszczone w dół monitorują ścieżkę. Jest stromo, ale można skakać, a po jakimś czasie normalnie biec. Docieram do Hali Gąsienicowej gdzie czeka Martyna. Znów zastrzyk adrenaliny i zaczynam wspinać się na Przełęcz Liliowe. To miejsce zawsze mnie poniewiera, a czas dłuży się niemiłosiernie. Nie tym razem. Podejście znika w mgnieniu oka, a ja rozpędzam się w kierunku Beskidu. Dopiero tam zaczyna być ciężko. Turyści kibicują więc trzeba się starać. Docieram na Kasprowy i zaczynam zbiegać. Stopy cierpią na ostrych kamieniach, a nachylenie stoku powoduje znaczne przyspieszenie. Nie ma alternatywy dla tego miejsca. Albo będę gonił w dół i dobiję stopy, albo będę hamował i zniszczę czworogłowe. Staram się szukać złotego środka. Idzie nieźle, ale oddałbym teraz fortunę za lepsze buty. Merelle sprawdziły się zimą, ale przy tak ostrym bieganiu na zawodach, cholewka nie trzyma dobrze śródstopia. Staram się o tym nie myśleć.

Meta fot. Justyna

Myślenickie Turnie mijam rozpędzony i zaczyna się ostatni odcinek do Kuźnic. Cały czas w dół, szybciej i szybciej. W Kuźnicach dziki zakręt w lewo i jestem na wczorajszej trasie Sokoła. Zaczynam truchtać i nie pamiętam jak docieram do Doliny Białego. Przyspieszam, tempo 4:30/km nie jest szaleńcze, ale nogi już ciążą. Przede mną gość składa się ze zmęczenia i ląduje w krzakach. Nic mu nie jest, ale traci znacznie. Nie mija 200m i kolejny zalicza glebę. Też mówi, że nie potrzebuje pomocy. Moje nogi nie lepsze, co jakiś czas zahaczam o wystające kamienie. Adrenalina znów stawia mnie na nogi gdy tracę równowagę. Kończy się Dolina, a za chwilę też las. Pod nogami pojawia się asfalt. Wyprzedzam kolejne dwie osoby i biegnę na autopilocie do mety. Skręcam na ostatnią prostą i widzę kibicującą ekipę: Justyna, Asia, Ewa, Martyna, Zosia, Witek. Ale się drą! Tempo finiszu 3:31/km. Na mecie trochę boję się zdjąć buty, ale uśmiech jest.

Wysokogórski Bieg im. Druha Franciszka Marduły
03.06.2017
dystans: 32km
deniwelacja: +/- 2218m
czas: 4:21:57

środa, 12 lipca 2017

Moje Góry - 1/4

Nosal
Stoję na starcie, nierówne kocie łby wyraźnie wyczuwam pod stopami. Tłum wokół porusza się niespokojnie, jakaś dziewczyna obok je snickersa. Na jej przegubie błyszczy damski zegarek, taki ze wskazówkami. Rozmawiamy z Marcinem. To ostatnie chwile przed startem Biegu Sokoła. Ścieżka pnie się od razu w górę, nawet się nie zastanawiam, czy będzie bolało.
Nawet jeśli tak, to chyba na to czekam.



Ruszyliśmy, jedyna myśl w głowie, to "nie za szybko!". Biegniemy ramię w ramię, równo i spokojnie. Wymiatacze i gorące głowy poszły do przodu, za jakiś czas wyprzedzę tych drugich. Piątka z Marcinem Świercem i skręcamy na czarny szlak. Idzie dobrze, zadziwiająco dobrze. Mocne podejście, po korzeniach, więc zwalniam. Prawie maszeruję. Wiem, że jeszcze przyjdzie czas na szybkie bieganie. Jestem na Ścieżce nad Reglami i biegnę w kierunku Doliny Białego.

Marcin zwolnił i został gdzieś z tyłu. Góra-dół, góra-dół, profil szaleje jak sinusoida. Zaczyna się ostrzejszy zbieg i dogania mnie dziewczyna. Chwilę biegniemy razem, aż w końcu mnie wyprzedza. Jestem spokojny, znam swoje możliwości i już wiem, że buty w których biegnę mogłyby być lepsze. Zaczyna się Dolina. Spokojnie się rozkręcam i biegnę z zapasem. Jeszcze nie pora na szaleństwa. Suunto odhacza kolejny kilometr, spoglądam na tempo: zrobiony w 3:47". Mijam kolejne osoby i przyszłą zwyciężczynię biegu. Kończy się Dolina Białego i skręcam w lewo na Drogę pod Reglami. Niby płaska, ale pofalowana. Co chwila małe podbiegi i zbiegi. Mija szybko, lub tylko tyle zapamiętałem.

U wlotu do Doliny Strążyskiej piję łyk wody i resztę wylewam na plecy. Wolontariusze jak zwykle wspaniali. Tym razem widzimy się zbyt krótko, bym się odzywał. Przypominam sobie mój pierwszy bieg - w tym miejscu jeszcze truchtałem by za chwilę przejść w marsz i tak do końca. Nie tym razem. Biegnę, może nie szybko, ale biegnę. Doganiam kolejne postacie i nagle kończy się dolina. Kolejny skręt w lewo i jestem na schodach do Czerwonej Przełęczy. Mam jeszcze zapas, ale zaczynam szybki marsz. Tym razem jakby mniejsza ta góra. Zostawiam ostatnie osoby za sobą, aż znikają z pola widzenia. Dociskam ręce do ud. Jest ciężko, jest zajebiście. Płuca dyszą, ale nogi jeszcze nie palą. Suunto coś tam pobrzękuję, kończę z marszem i zaczynam podbiegać. To się chyba nie dzieje. Mam tyle siły, że ostatnie kilkaset metrów "biegnę".

Na końcu podejścia stoi Zosia i klaszcze, Ewka siedzi na pniu i też klaszcze. Wbiegam na polankę pod Sarnią Skałą, tam stoi Justyna, Martyna i Paweł, który rusza za mną. Ale przypływ adrenaliny. Zaczynam zbiegać. Ścieżka szaleńczo opada w dół po kamieniach i skałach. Doganiam kolejnego zawodnika, już nie biegnę, ja zapierdalam. Nogi przebierają drobniutko, a ja instynktownie wybieram dla nich miejsce na skałach. Mam świadomość, że jedna błędna decyzja przy takim tempie i zwiozą mnie karetką do Zako. Paweł się decyduje poczekać teraz na Marcina.

Lecę dalej sam. Na mocnych podbiegach zwalniam i truchtam lub podchodzę. Zaczynają się mostki i schody, a ja czuję się jak pies urwany z łańcucha. Jeszcze jeden wyprzedzony i zapieprzam do mety. Zbieg do Kalatówek też jakiś krótszy. Zaczynają się kocie łby. Wiem, że nie będę mógł biec szybko bo odbiję sobie do reszty odparzone stopy. Rozpędzam się powoli, ale końcówka to tempo 3:24/km. Wpadam na metę, dwie minuty przed pierwszą kobietą i 6 przed Marcinem. To był dobry bieg, pomimo strat w stopach. Euforia trwa długo. Naćpałem się wreszcie tych Tatr.

Bieg Sokoła
02.06.2017
dystans: 15,6km
deniwelacja: +/- 1013m
czas: 1:39:31

Na mecie z Marcinem, fot. Paweł

wtorek, 28 marca 2017

10. Poznań Półmaraton, jak nie spaprać zawodów

Radość z biegania, tło przykładowe
Maniacka Dziesiątka nastawiła mnie pozytywnie do biegowych wyczynów, bo zrobiło się jakby szybko. Jestem zwolennikiem podejścia, że lepiej pić łyżeczką wytrwale, niż napić się z wiadra raz i utopić. Nie oczekiwałem po wiośnie niczego więcej ponad własną satysfakcję i z takim właśnie nastawieniem podchodziłem do startu w poznańskiej połówce. Przepracowana zima nie była żadnym dupochronem, ani rozdmuchaną bańką z niebotycznymi planami. Mój cel pozostał niezmienny: nie zabić radości biegania i poprawiać wyniki, jak długo się da.


Pierwszym kawałkiem mojej układanki było otrzaskanie z zawodami. Nie będę sadził truizmów typu "startuj często, wyrobisz sobie nawyk" i innych podobnych oklepanych frazesów. Samo startowanie niewiele daje, jeśli nie wyciągam wniosków i brnę dalej w spinę, podwyższając poprzeczkę, której nigdy nie osiągnę. To dla mnie ślepa ulica, w którą chyba jeszcze nie zabłądziłem. Wiecie przecież jak to jest, każdy kumpel jest dobry jeśli klepie Cię po plecach, nawet jeśli zjebałeś start. Nie tędy droga. Dla mnie otrzaskanie, to brak sraczki przedstartowej i spokojny sen w całym tygodniu oraz dzień przed zawodami. Całą zimę startowałem w zawodach, skrupulatnie notując plusy i minusy, po każdym biegu.

Tylko Ojca Błażeja nam brakowało

Realne oczekiwania, to chyba drugi w kolejności element. Nawet jeśli wszystkie biegi ciągłe, akcenty, podbiegi i całą resztę treningów zrealizowałem z perfekcją metronomu, nie oczekuję cudu płynącego z opasek kompresyjnych i butów z niższym dropem. Pobiegnę na tyle, na ile serce mi pozwoli. Ja mogę się spodziewać, po kilku latach biegania, że będzie to tempo ok. 10 sekund wolniejsze niż na zawodach na 10km, które pobiegłem dwa tygodnie wcześniej, nie rzygając z bólu na trasie i mecie. Biegnąc półmaraton zacząłem nawet pierwsze dwa-trzy kilometry wolniej o dodatkowe 5 sekund. Nigdy odwrotnie!

Trzecia rzecz, to plan na bieg. Już nie liczę na to, że "jak się będę dobrze czuł" to przyspieszę - kolejna obłuda, którą się czasami karmiłem. Nigdy się dobrze nie czuję gdy lecę kolejny kilometr, a serce pracuje już w trzecim zakresie. Co wtedy robię? Nie biegam zawodów w trzecim zakresie ;) Proste, jak z poradnika dla akwizytorów. Poznańską połówkę rozplanowałem więc sobie w głowie tak: pierwsze trzy kilometry spokojniej (Pani trener zaleciła), potem 14 kilometrów biegu ciągłego (umiem to przecież), a od siedemnastego mocniej, jeśli nie spaprałem początku, a nawet jeśli, to też mocniej jak mocna głowa pozwoli. Ze względu na silny wiatr i obawę o odcięcie, realizację ostatniej części przesunąłem na okolice osiemnastego kilometra.

Mocna głowa, czyli czwarte koło u wozu. Tego jeszcze nie umiem i nie wiem chyba co to tak naprawdę znaczy. Myślenie o dupie Maryni mi nie pomaga, o finiszu też zresztą nie. Są jednak takie chwile, że w trakcie zawodów odlatuję myślami daleko od biegania i orientuję się, że całe ciało nadal biegnie, mimo że ja w tym czasie zapomniałem o bieganiu. Jeszcze tego nie umiem kontrolować, ale zdarza mi się coraz częściej doświadczyć. Może to jest ten sportowy wkurw, albo sznurowadło, które rozwiązało się na dziesiątym kilometrze i rytmicznie pukało o prawą kostkę, przez kolejne jedenaście kilometrów.

Dyndało, ale je przetrzymałem

Po piąte, pogoda. Nie mam na nią żadnego wpływu więc już nie jęczę, że wieje lub pada. Trenowałem ciężko całą zimę, nie unikając wiatru w twarz, wracając często złomotany treningiem, prawie na kolanach. Robiłem to właśnie po to, by z podniesioną głową zawalczyć na zawodach. Karolina Nadolska też miała wiatr w twarz od 17 kilometra i pobiła rekord Polski, a Marcin Chabowski zlał Kenijczyków w pięknym stylu. Dlaczego ja miałbym zrezygnować z własnych marzeń z powodu wiatru czy deszczu?

Profil trasy - prawie jak z pogodą, ale łatwiej. Jeśli uważam, że jest za trudny, to albo się z tym godzę, albo wybieram inne zawody. Nie zawsze trzeba iść na zderzenie z trasą i biec pofałdowany półmaraton żeby potem szukać usprawiedliwienia ("bo trasa była za trudna"). Poznań, dla mnie, od zawsze ma trasy trudniejsze niż Warszawa, ale warto przecież próbować - nie tylko te dwa miasta organizują zawody. Dodatkowo przetestowałem, że nie warto trzymać się kurczowo tempa na podbiegach jeśli występują, tylko raczej kontynuować intensywność biegu, by na płaskim mieć siłę wrócić do realizacji planu. Tak właśnie zrobiłem na jedenastym kilometrze poznańskiej połówki.

Zadowolony biegacz na trasie

Siódmy element - odżywianie na trasie. Nie wiem czy już umiem, ale próbuję. Przed każdymi zawodami, zazwyczaj 3 godziny wcześniej, jem owsiankę z bananem. Dla mnie to sprawdzona porcja energii. Czterdzieści minut przed startem zjadłem żel i taki sam zabrałem na trasę, by zjeść tuż przed punktem z wodą na 10 kilometrze. Na każdym punkcie odżywczym (co 5km) piłem łyczek wody. Po zeszłorocznych przebojach z łydkami, zabrałem ze sobą magnez. Żeby nie taszczyć tych dodatkowych 25 gram do mety, wypiłem go na 15 kilometrze. Czy zadziałał? Nie wiem, ale problemów z łydkami i brzuchem nie miałem.

Po ósme, nie bój się być lepszy. Tym razem nie dałem się zwieść głowie, która na 14 kilometrze włączyła alert "halo, halo! Właśnie dogoniłeś Darka, który biega szybciej od ciebie". Przez pół sekundy dałem się wyrolować i chciałem zrównać tempo, ale jakiś nieznany wcześniej zmysł podpowiedział mi, że nie muszę. Biegnę zaplanowanym tempem, nie cierpię, ani nic mnie nie boli, dlaczego mam go nie wyprzedzić? To samo odbyło się na 17 kilometrze z Justyną i na 20km z Piotrem. Może właśnie to nazywa się mocną głową? - jeszcze nie wiem, ale się dowiem.

Meta już blisko, foto: Marcin Mondorowicz

Tym sposobem dotarłem do ostatniego kilometra, gdzie nadal biegło mi się dobrze, a rozwiązane sznurowadło nadawało rytm biegu. Nie musiałem się do niczego zmuszać ani napinać. Nie patrzyłem już na zegarek tylko biegłem tak szybko, jak nauczyłem się na treningach. Ten odcinek był najszybszym z całego biegu i mimo przebytego dystansu sprawił mi najwięcej frajdy. Na mecie podobno były jakieś światła, lasery i inne cuda... chyba nie zdążyłem zauważyć, bo biegłem w okularach przeciwsłonecznych ;)

Mój metronom

Myślę, że nie ma jednej uniwersalnej recepty na bieg idealny, ale powyższa układanka sprawdziła mi się najlepiej ze wszystkich, które do tej pory próbowałem. Jestem bardziej niż zadowolony, nie tylko z czasu (1:21:58), ale właśnie ze stylu w jakim to zrobiłem.

Tym razem nie napisałem nic o przyjaźni, bo nie lubię się powtarzać, ale ten aspekt pozostaje niezmienny w moim biegowym życiu. Każdy drobny sukces smakuje o niebo lepiej, jeśli możesz się nim podzielić. Fotki są tylko namiastką.





czwartek, 12 stycznia 2017

Ultrasem nie zostanę, blogerem też chyba nie

Od maja sporo czasu minęło, o kilometrach nie wspominając.
W sumie, to nawet nie wiem od czego tu zacząć, po takiej długiej przerwie. Oczywiście, biegałem w tym czasie, startowałem, poprawiałem wyniki, próbowałem nowych dystansów, ale przede wszystkim zachorowałem na dziwną chorobę (nie filipińską), która zabrała mi dużo z radości biegania i sportu, w zamian oferując ból i nieprzespane noce. Walczę z nią do dziś.


Chyba faktycznie muszę zacząć od końca. Zamrożony bark dopadł mnie z zaskoczenia i cichcem. Nawet się nie zorientowałem, kiedy w połowie maja przestałem ruszać lewą ręką, a zauważyłem to dopiero gdy nie byłem w stanie zamknąć za sobą drzwi w samochodzie. Długo by opowiadać skąd, co i jak. Zaczęło się w lutym, a kumulacja nastąpiła w maju. Sam nie wiem jak mogłem biegać, nie machając lewą ręką...

W czerwcu zaliczyłem kolejną "Mardułę". Mimo solidnej gleby (musiałem nawet chwilę posiedzieć by dojść do siebie) w Dolinie Goryczkowej, na ten pieprzony lewy bark, poszło mi dosyć ładnie. Pogoda sprzyjała i biegło się całkiem przyzwoicie. W efekcie poprawiłem poprzedni wynik aż o 36 minut. Dalej, w ramach "Ej, pobiegnij dla Nepalu" spróbowałem się na pierwszej piątce w życiu. Oczywiście spaprałem, zakwasiłem się, ale drugi open zabrzmiało przyzwoicie. Potem szybka dycha Piotra i Pawła, gdzie znów poprawa o 33 sekundy, na tej samej trasie.

Bieg Druha Marduły. Fot. Jacek Deneka

W lipcu przebiegłem moje pierwsze ultra, Trójmiejski Ultra Track z przewyższeniem +1500m na 65km trasie. Najważniejsze wspomnienie tego biegu to "zacznij spokojnie". To były słowa, które słyszałem ze wszystkich stron, jeśli tylko zapytałem o poradę biegających ultrasów. Może się zdziwicie, ale posłuchałem. Zacząłem tak wolno, że po pierwszym kilometrze miałem wrażenie, że wyprzedzili mnie już wszyscy, łącznie z matkami karmiącymi i inwalidami na wózkach. Aż bałem się odwrócić by nie zobaczyć, że faktycznie jestem ostatni. W sumie do dziś nie jestem pewien jak to się dalej toczyło na trasie, że na 48km nie czułem już kryzysu i leciałem sobie tempem rozbiegania. Mimo mocnych górek w końcówce biegu, do mety dotarłem na 25 pozycji open. Niedosyt jednak pozostał :)
 
Meta TUT

Sierpień nie był miesiącem startów, ani mocnego biegania. Troszkę odpocząłem przebiegając raptem 186km na treningach. Lewa ręka nadal nie dawała chwili wytchnienia, całe szczęście ból już bardziej się nie pogłębiał. Mimo dwóch miesięcy rehabilitacji, ramię ani drgnęło. Ciężko było samemu wytrzeć się po prysznicu, o zakładaniu długich rękawów nie wspominając. Ból wywracał mi powieki na lewą stronę.

Początek września to kolejne 10km Piotra i Pawła, w Gdańsku. Pogoda nie była niespodzianką i tym razem również nie "zawiodła". Cały bieg lało, aż do rozmoczenia trasy, która biegła, w większości, alejkami parkowymi. Błotko, jak na prawdziwym trailu tyle, że w zwykłych asfaltowych startówkach. Czas na mecie też nie był niespodzianką, 8 sekund gorzej niż w roku poprzednim i 18 miejsce open - trudno, trzeba będzie dotrenować na kolejny rok. Dwa tygodnie później pobiegłem kolejne ultra. Forest Run na 52km trasie nie był tak wymagający jak TUT czy Marduła, ale leśny dystans zrobił swoje. Oczywiście planowałem odwet za zbyt wolnego TUT'a i rozpocząłem dużo szybciej. Niby biegło się nieźle, ale okropny upał zrobił swoje. Zdechłem po 30 kilometrze, a na mecie poszedłem spać. Okazało się, że rozłożyło mnie przeziębienie, o którym nie wiedziałem. Czas 4:44:43 dał mi 21 miejsce open i poczucie, że znów poszło nie tak jak sobie wyobrażałem. Bark leciutko odpuścił z bólem, ale niestety drugi zaczyna coś śpiewać, że też wysiada. Jeszcze tego mi brakowało!

Październik to długo wyczekiwany miesiąc. Wystartowałem pierwszy raz na Dziewiczej Górze, koło Poznania. Okazało się, że to super bieg i w dodatku cykliczny. Coś jak warszawska Falenica, ale z dużo bardziej wymagającymi wzniesieniami. Normalnie bieg górski w mieście :) Dystans 10km (dwie pętle) zaliczam w 0:51:12 trzymając w ryzach tętno, aby nie skakało wyżej niż koniec pierwszego zakresu. Wreszcie nadchodzi start sezonu - Łemkowyna 70km. Tyle opowieści i zachwytów wokół biegu dawno nie słyszałem. Naprawdę, pojechałem tam z ogromnym entuzjazmem, bo to coś, jakby zmierzyć się z legendą. Niestety, sam bieg jest dla mnie totalnym rozczarowaniem. Praktycznie 90% trasy przebiegało w deszczu i błocie, co ponoć jest już tradycją. Czar prysł, a w zasadzie rozmoczył się całkowicie. Dawno nie przeżyłem czegoś tak dołującego jak ten bieg. Nie dziwię się, że tylu zawodników odpadło z trasy, o dystansie 150km nie wspominając - żaden z moich biegających znajomych go nie ukończył. Nie dość, że nie dało się zobaczyć piękna okolic, to jeszcze trudno mówić o "bieganiu" na brnięcie w mazi, która oblepiała wszystko, a nawet zdejmowała buty. To "mlaskanie" błocka zbyt mocno wyorało mi mózg, bym z własnej woli postanowił to powtórzyć.

Po tym biegu zdecydowałem - ultrasem nie zostanę. Nie wiem, czy źle wybrałem zawody, czy może są fajniejsze i miałem pecha, ale trudno. Nie chce mi się ciągle próbować i nic z tego nie mieć. Na asfalcie, w Tatrach, czy na Dziewiczej Górze mam chociaż wewnętrzną satysfakcję i radość z dotarcia do mety, nawet gdy nic nie wygram lub nie połamię. Tutaj nic, zero absolutne, poza aspektami towarzyskimi niezmodowanej ekipy Smashing Pąpkins, która towarzyszyła mi na wszystkich trzech biegach. Ultra nie jest dla mnie.

Łemko, Łemko i po Łemko. Zaliczam roztrenowanie i wracam na ścieżki w listopadzie. Poza kolejną Dziewiczą Górą w 0:47:49, powoli wchodzę na obroty. Dużo treningów w tlenie, bez mocnego kilometrażu. Okazuje się, że w tym miesiącu przebiegam najmniej w ciągu całego roku - 153km to raptem połowa tego co biegałem w styczniu, lutym lub marcu. Nie martwię się, przecież nigdzie mi się nie spieszy. Lewy bark zaczyna się wreszcie wyraźnie otwierać, za to prawy sprawia coraz większy ból.

Grudzień. Rozkręcanie nóg trwa. Biegnę pierwsze w życiu zawody (5km), które wygrywam. Ranga może niewielka, bez pomiaru czasu, bez podium i pucharów, ale satysfakcja niesamowita. Nawet sobie nie wyobrażałem jaki to jest stres, kiedy po trzech kilometrach wychodzisz na prowadzenie i masz tą świadomość, że reszta nadal cię goni. A tak naprawdę, to nie wiesz, czy to taktyka przeciwników, żeby puścić leszcza przodem, czy może już brak sił. Dopiero na mecie słyszę z ust drugiego zawodnika: "przeholowałem z tempem". No trudno, zdarza się - sam doprowadziłem tętno do 191 uderzeń, na kilometr przed metą, i musiałem to "jakoś" utrzymać. Tydzień później znów lecę Dziewiczą Górę - tam już luz. Widoki i atmosfera wspaniałe. Konsekwentnie trzymając się tętna, biegnę jeszcze szybciej niż poprzednio i kończę z wynikiem 0:46:40. Rok 2016 zamykam z kilometrażem prawie identycznym jak w roku poprzednim, przebiegnięte 2927km.

Ten rok biegowo nie różnił się wiele od poprzednich. Trzy najważniejsze dystanse  (10km, 21km i 42km) to trzy nowe życiówki. Jedyny zgrzyt to choroba barków, która trwa. Wyniki są jakie są, ale mnie bardzo cieszą i sprawiają, że bieganie traktuję jako katalizator otaczającej rzeczywistości. Nie lubię się napinać, zwłaszcza w dziedzinach, które mają być dla mnie przyjemnością. Nie mam parcia na szkło, i nie czuję potrzeby pytać Was codziennie na fejsie czy biegaliście, ani wrzucać fotek z owsianką. Lubię biegać, programować i analizować treningi oraz planować, zwłaszcza wycieczki biegowe, ale to chyba mało poczytny temat w zalewie postów typu "jak się ubrać zimą/latem", "mój pierwszy maraton" czy "podsumowanie miesiąca". Nie jara mnie zupełnie sztuczna pogoń za lajkami, ale bardzo cenię sobie ludzi, których poznałem tutaj i dzięki bieganiu.
Nie chciałem aby ten blog wyglądał na porzucony, ale naprawdę - wolałem nie pisać nic, niż walić posty "z dupy" i o niczym. Mam nadzieję, że się nie obrazicie jak zakończę tym wpisem działalność bloga?