niedziela, 28 kwietnia 2013

Nie mam już dzisiaj sił na pisanie

w tym tygodniu zaliczyłem 61km w terenie

Chciałbym się po prostu wyspać. Jutro mam wolne od biegania i będę się regenerował. Mam nadzieję, że skrobnę coś o zaliczonym tygodniu.

niedziela, 21 kwietnia 2013

Tyle jeszcze nie biegałem

Blisko 59 kilometrów w tygodniu. Jak dla mnie sporo.

Podczas przygotowań do ostatniego półmaratonu biegałem 3 razy w tygodniu i nie więcej niż 40 km - wystarczyło na 1:36. Aż strach się bać co będzie teraz bo biegam 5 razy tygodniowo.
Słońce świeci, aż chce się trenować. Policja również uczynna - w piątek podczas przyspieszeń namierzyli mnie radarem. Gdy ich mijałem uczynnie podali wynik: 21 km/h :-) Podziękowałem i "poleciałem" dalej". Plan realizuję ściśle wg zaleceń np. środa: 3km(rozb)+gim+2x100m(szybko)+bc2-3 6km (4:30)+T+2km(rozb) - sam nie wiem czy to matematyka czy może już chemia? W sobotę robiłem rytmy. Miałem szansę poczuć "wiatr" we włosach (czytaj w czapce). Tempo 2:50 min/km - jak maratończycy podczas ostatniego biegu w Berlinie. Jest co przebierać nogami. Uff. Dzisiaj znów zaliczyłem wypad "za miasto". Góra Moraska jest świetna.


Z samego szczytu roztacza się widok na panoramę Poznania. Widoki "prawie jak" w górach :-) Zwłaszcza przy takiej pogodzie. 15 kilometrów zleciało bardzo szybko, również za sprawą towarzystwa - udało mi się skompletować trzy-osobową mini grupkę. Razem weselej. Muszę pomyśleć o tym częściej, zwłaszcza, że tempo i dystans mam zawsze zaplanowane - może komuś będzie także odpowiadało?
Dzisiaj sławetny "Łorlen Łorsoł" - pogodę mieli świetną ale widzę, że nie tylko Bo nie przekroczyła linii mety.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Boston marathon 2013

W głowie się nie mieści, że to mógł zaplanować człowiek.
Boję się nawet myśleć o skutkach gdyby to wydarzyło się na starcie.

niedziela, 14 kwietnia 2013

Niedzielne 15km luzu

Czyli wycieczka w nieznane.

Po tygodniu "cudowania" wreszcie jakiś porządny dystans. Ale jak to w luźnym tempie, tak dla przyjemności? Chyba za dużo tej przyjemności na raz :-)
7:45 - patrzę na termometr i oczom nie wierzę: +10 stopni C. To chyba jakaś kumulacja. Sprawdzam pogodę: to samo i bez wiatru - niech ktoś mnie uszczypnie. Mój plan wycieczki w nieznane do tej pory tereny zaczyna się realizować. Szybciutko śniadanko (2 jajka, a jak), potem drugie - banan, plecak, woda, telefon, buty trialowe i jazda w teren. Wychodzę na dwór a droga kusi. Prosta asfaltowa, bez tłumu...

Wybrałem jednak zgodnie z planem: nieznane, czyli Morasko. Rozgrzewka i lecę pozwiedzać. Opuszczam własne osiedle i asfaltowy chodnik szybko zamienia się w ścieżkę, mijam ostatnie osiedla na Piątkowie wzdłuż Rezerwatu Żurawiniec i już jestem na terenach UAM na Morasku (ech dawne czasy). Dalej to już raj na ziemi. Zero asfaltu, górki, doliny, krzaki i kałuże. 
Chciałem pstryknąć trochę fotek, ale telefon mi się
rozładował :-) Trzask, prask i osiem kilometrów pojawiło się na liczniku. Z powrotem droga nie mniej malownicza. W pewnym momencie na mojej drodze pojawiła się sarna. Szok! A za chwilę dołączyły do niej dwie - nie dalej jak 10m przede mną. Pomarzyłem wtedy o naładowanym telefonie. Ale chyba zbyt dużo szczęścia jednego dnia to też niedobrze. Wycieczka udała się znakomicie. Tempo 5:30, mam nadzieję, że nie za ostro ale biegłem luźno, na prawdę :-) Tydzień zakończyłem wynikiem 30,89km.

Zobaczymy co będzie dalej.

piątek, 12 kwietnia 2013

Idą zmiany

II zakres - z czym to się je?

Czas ochłonąć po półmaratonie. Od tego tygodnia zaczynam na poważnie - brzmi jak groźba, co? Oglądając "dzienniczki" innych biegaczy doszedłem do wniosku, że chyba za mało trenuję na wyniki, które osiągam. Postanowiłem wziąć się do roboty.
Tak - postanowione. Biegam 4 razy w tygodniu.
"Taaa jasne" i co dalej? Przydałby się ktoś mądrzejszy z lepszym planem od moich (sprawdzonych na własnej skórze). No więc będzie tak:
- środa 5 kilometrów luźno...
- co to jest luźno - zapytałem.
- luźno, to znaczy masz biec dla przyjemności.
O kurcze, pomyślałem - to teraz tak będziemy trenować? No dobra, środa luźno.
- w czwartek II zakres...
- nie, nie, nie mogę. Tenisa mam (nareszcie).
- dobrze, to II zakres zrobimy w piątek.
- yyyy... to znaczy konkretnie co?
- no jak to co? 2km "luźno" a potem gimnastyka, 2 razy tempo po 100m i potem 8 km w tempie... niech pomyślę... 4:40. Przełknąłem ślinę - 4:40? - to tylko 10 sekund wolniej niż moja niedzielna walka. No - właśnie, zrobimy wolniej i zobaczymy. Sobota - wolne. A w niedzielę 15km luźno. Okej - powiedziałem.
No ta środa to mi leżała :-) Dawno nie biegałem dla przyjemności. Bez rozpraszaczy (zero muzyki) tylko Garmin i ja. Wyszło tempo 5:56 - nawet nie wiem jak to ocenić. Najważniejsze, że nic mnie nie bolało, tak jakbym niedzielę spędził na kanapie. Do tego dodatkowy atut - nowe kapcie! Poprzednie wytrzymały 1500 km i zasłużenie zostały spakowane do kartonu. Sam jestem w szoku, że tyle wytrzymały (biegałem w nich tylko po asfalcie). Za to piątek - to było coś. Samo programowanie Garmina było sztuką - wyszło mi 7 aktywności, które cierpliwie wstukałem ręcznie. Oczywiście kiedy zaczęła się kluczowa faza treningu nogi jak na zawołanie ustawiły tempo na 4:27 - intuicyjnie chyba. Jest dobrze - nawyk pozostał :-) Dziś można wolniej. I tak sobie "pobiegłem". Końcówka naprawdę była fajna (gdyby nie "baba" z telefonem - kiedyś opiszę ten fenomen) - muzyka idealnie w rytmie, ciepło i nawet wiatr mi nie przeszkadzał.
Naprawdę lubię biegać!

wtorek, 9 kwietnia 2013

Co by było gdyby...

6 Poznań Półmaraton - 07.04.2013 start 9:00

05:38 rano.
Mam jeszcze siedem minut do "budzika" - oczywiście już nie śpię. Dziś jest ten dzień!
Wstaję. W kuchni śniadanie. Zaplanowane, skromne - po ostatnich "przebojach" z kolką postawiłem na pełen minimalizm - jedna skibka chleba pszennego z dżemem na trzy godziny przed startem i nic więcej. Choćby się waliło i paliło, nie jem nic więcej.
Pogoda, jaka pogoda? Termometr za oknem pokazuje -2 stopnie. Dobrze. Prognoza: do 9:00 temperatura nie powinna rosnąć - i ten ciągły dylemat w co się ubrać? Spodenki wybrałem dzień wcześniej - na 100% lecę w krótkich. Ale góra, co zabrać? Warianty miałem dwa. Długi rękaw Nike Combat (grubsza) i na to "klubowa" z krótkim albo Saucony (bardzo cienka) + "klubowa". Dobra, biorę grubszą, najwyżej przebiorę na miejscu na cieńszą. Z resztą nie było już problemu ale wyszło całkiem grubo: techniczna z "długim" na to "klubowa" dalej kurta biegowa (na rozgrzewkę) na to moja "szczęśliwa koszulka" i na koniec kurtka puchowa - normalnie ludzik Michelin. Jeszcze czapka, rękawiczki, kołnierz, okulary, Garmin, aparat - jakbym na jakąś wyprawę jechał - dobrze, że żona mnie wspiera. Kinvary na nogi i na tramwaj.

07:09 - ruszamy.
Co jakiś czas do tramwaju wsiadają ludzie z białymi siatkami. Niebieski napis "Poznań Półmaraton" i sportowe buty na nogach nie pozostawiają cienia wątpliwości - biegacze. Na Malcie jesteśmy po 25 minutach, planowo. Teraz jeszcze tylko spacer, 1100m, i o 7:54 docieramy na miejsce.
Z drużyną umówiłem się na wspólną rozgrzewkę o 8:35. Mam czas aby się spokojnie przygotować. Widać już wyraźnie, że będzie ładny dzień, słońce gdzieś tam jest ale połowę nieba przysłaniają chmury. Ciekawe kto je przewieje skoro wiatru nie ma (uff)?

Rozgrzewka - jeszcze chłodno i pochmurno
Gimnastyka, rozciąganie i trucht 2km. O 8:30 jestem prawie gotowy. Już wiem, że będzie mi za ciepło - zmieniam bluzę na cieńszą. W "międzyczasie" dobiła reszta drużyny. Robimy wspólną rozgrzewkę i idziemy na miejsce startu. Ja jeszcze dwa sprinty po 100m i jestem już całkowicie gotowy. Ostateczna decyzja - żadnych długich rękawów, biegnę tylko w koszulce klubowej. Teraz już tylko trzeba zdobyć dobre miejsce. Lecę bokiem po jakiś krzakach, maksymalnie "do przodu".

08:56
Wbijam się z boku w kolumnę ludzi. Patrzę za siebie - jest balon na 1:30 - trafiłem idealnie. To nie moje tempo ale dobrze wystartować nie zaszkodzi. Plan jest taki: równo wystartować i trzymać tempo do 17 kilometra, potem przyspieszyć (jak się da :-) i do mety.

09:00
...3...2...1 - START

Strzał i poszli ...

Udało się. Od początku mam równe tempo 4:28 - 4:29 (nawet nie zastanawiałem się czy Garmin może mnie oszukiwać). Tym razem nie patrzyłem na kilometry - tylko czas się liczył. Na pamięć wyryłem międzyczasy - "na wypadek". O dziwo, przepychania nie było. Balon na 1:30 "poszedł" do przodu, tego na 1:40 nie widziałem - bo się ani razu nie obejrzałem. Biegniemy. Kibice dopingują (wielkie dzięki), tempo równe, super idzie. Wow. Myślałem, że płuca będą bardziej zajęte - widać treningi były uczciwe. Metry uciekają, kilometry też, jak tak dalej pójdzie będzie dobrze. Niewiele jadłem więc myśli o kolce rozmyły się w tle. Docieram do pierwszej "piątki" - jestem spóźniony o 15 sekund - mam w planach nadrobić. Kubek Powerade (nawet nie pamiętam jaki kolor), dwa łyki, nie zwalniam. Wyrzucam kubek i czuję coś w brzuchu. Oj, niedobrze! Biegnę dalej. To nie może być to o czym myślę, wszystko byle nie kolka!!! Kibice stoją wzdłuż całej trasy, jakiś "gościu" biegnie pod prąd - "e! pewnie zapomniał numeru" - odzywają się co dowcipniejsi. Chłopaki z aparatami nawet na dachach przystanków tramwajowych - szacun. Trzymam tempo i wciągam brzuch - w taki sposób uratowała mnie biegaczka z Warszawy na pierwszym maratonie - musi teraz pomóc! Rondo i zaczynamy Hetmańską - będzie pod górę. Niby nie zwalniam ale ból coraz większy. Na treningach też to miałem - na pewno nie od jedzenia - teraz jestem pewien. Dobiegam do 10 kilometra - największy podbieg, jestem spóźniony o ponad 30 sekund. Biorę wodę i skręcam w ul. Rolną, mały łyk, kurde jak boli. Na treningach nie wytrzymywałem więcej niż 6 kilometrów tego bólu - a zaraz po ból ustępował.
Decyduję się zatrzymać - "ja pierdzielę, co ja robię"?

Widmo przegranej
Stoję. Palec w brzuch i uciskam. Boli, boli i boli. Nagle, ktoś mnie klepie po ramieniu, jakiś nieznajomy - dzięki za wsparcie. Uświadamiam sobie, że przestaje boleć. Myśli krążą mi po głowie - same najgorsze. 4 miesiące na nic - to nie może tak się zakończyć - obiecałem przecież medal Magdzie i Rafałowi. Zaczynam biec. Nawet nie wiem ile stałem. Patrzę na Garmina - średnie tempo 4:33 - katastrofa, czuję jak robi mi się gorąco. Zaczynam truchtać. Nie boli. Przyspieszam, też nie boli. Na końcu Rolnej trzymam już tempo 4:24 - nie boli. Ulga, mam nadzieję, że już tak będzie do końca. Szybki zbieg, dwa zakręty i jestem na Drodze Dębińskiej. Tempo równe mimo, że jakoś dziwnie wieje. Nawet czuję, że trochę mi chłodno. Wiem, że ta prosta ma prawie 4 kilometry długości. Zaraz powinien być 15 kilometr. Ale daleko, spodziewałem się go bliżej. Już nic nie piję tylko kostka czekolady - jadłem ją przez 2 kilometry - czasu nie sprawdzam, wolę nie wiedzieć. Biegnę. Złapałem rytm - tak miało być przez całą trasę. Jest 16 kilometr - sprawdzam tempo 4:14 - oj, oj za szybko, jeszcze nie pora. Jak zimno w cieniu. To słońce nie grzeje tak jak myślałem. Biegnę dalej. Zero znajomych, a może ich nie widzę? Elita już na mecie.

Niepokonani
... jak co roku

Zakręt w Mostową, to już 17 kilometr - trzeba przyspieszyć ale chyba nie mam paliwa. Staram się trzymać tempo 4:25. Most Rocha, mijam coraz więcej osób - to dodaje mi sił. Jeszcze chwila i jestem na Baraniaka. Stąd ruszaliśmy o 9:00. Wtedy nie miało to znaczenia, ale teraz będzie "ostro" pod górę. Nie patrzę na Garmina, po prostu biegnę. Jestem na górce i skręcam w Wiankową. Został ostatni kilometr. W głowie mętlik
- "umiesz, przecież biegałeś go na interwałach w 4:17 - gazu chłopie"
- "nie, już nie mam siły przyspieszyć, ledwo biegnę"
- "nie pękaj, dajesz! Bo dała radę w Warszawie"
- "nienawidzę biegania, niech to się już skończy"

Mijam tablicę - 21KM. "Mostek", to już naprawdę końcówka! Widzę zbieg, stoją jacyś ludzie, krzyczą, machają a ja biegnę. Już nic nie widzę - "tylko się teraz nie wypierdol - ognia !!!"

Zbieg za "Mostkiem"
Ostatnia prosta - skąd ja mam jeszcze te siły? Widzę zegar 1:36:57 - "to brutto, nie jest tak źle". Dam z siebie wszystko byle było dobre netto. "Nie ma czasu na Garmina, bieeeegnijjj".

Ostatnia prosta
Jest. Wreszcie meta. Łapy w górę. Dostaję folię, ktoś wiesza mi medal - dobrze, że wiem gdzie jestem. Ale to był sprint! O, Garmin tyka - zapomniałem zatrzymać. Jaki miałem czas, dobre pytanie? Herbata. Muszę się koniecznie napić i poszukać rodziny. Są, nie zostawili mnie. Od razu mi lepiej i lubię bieganie.

Rodzina i przyjaciele - i jestem jak "nowy"
- "No i jaki miałeś czas?" - od razu pada pytanie.
- "No właśnie tu jest problem. Nie wiem!" - daj telefon, powinni przysłać komunikat.
- "Biegłeś i nie wiesz jaki czas?!!?"

Chwila konsternacji. Jest SMS. "Gratulujemy ukończenia... bla, bla, bla. Twój czas netto 1:36:53. Miejsce w M40 - 91" - No, no, no. Całkiem, całkiem. Do nadrobienia były "raptem" 54 sekundy i było by ...


Pogoda dopisała
Malta skuta lodem
"To jaki ten czas?"

sobota, 6 kwietnia 2013

Dziś odpoczynek

Jutro będę walczył.

Patrzę na prognozy i nie wierzę - nie będzie wiatru. To chyba żart, albo może rekompensata za ostatnie miesiące? Zobaczymy. Dziś już luz, choć psychika walczy. Zrobiłem wszystko  co miałem zrobić na treningach, odpoczywałem kiedy miał być odpoczynek. Wczoraj małe rozbieganie - 8km w 40 minut, tak dla podtrzymania. Numer czeka przypięty na koszulce. Chip na bucie. A jednak stres jest i to jak cholera.

Do startu pozostał 1dzień a w zasadzie 12 godzin.

środa, 3 kwietnia 2013

Ostatnie 8 kilometrów


Lubię biegać, więc trenuję ciężko by wygrywać łatwo.

Dziś ostatni mocny trening przed półmaratonem. 8km - nie wygląda groźnie. Cokolwiek by się dzisiaj nie działo byłem zdecydowany wygrać ten bieg. Sprytnie zaplanowałem trasę omijając "wredną górkę", posiłek zjadłem w pracy, wytrzepałem z piasku buty, wyjąłem nowe skarpetki, Garmina ustawiłem w niedzielę - byłem gotowy. Pogody nawet nie sprawdzałem, było mi wszystko jedno, do czasu aż nie wyszedłem. Zimno jak cholera! To tylko zmotywowało mnie jeszcze bardziej. Rozgrzewka - wiadomo, co tu pisać. Wiatr - wiadomo, u mnie zawsze wieje. Nie dziwiło mnie więc wcale, że kurtka łopotała mi jak flaga.

Wiatr - jak zwykle. Trzeba przywyknąć.

Jak zwykle zacząłem ciut za szybko ale o wiele lepiej niż ostatnio. Szybko złapałem rytm (!) i niestety nie było to 4:30. W nogach mam cały czas interwały więc rytm był na 4:21 - za ostro. Oczywiście pod wiatr, ok. kilometra na każdym kółku - a było ich trzy - zwalniało mnie do nawet 4:42. Ale co tam, też chcę "w trupa" jak Bo. Przecież nikt za mnie nie zrobi tego planu. Nie było źle. Na liczniku pojawił się 6 kilometr z groszami a średnie tempo wychodziło 4:32. Ostatnie półtora kilometra - tak jak na trasie poznańskiej - pomyślałem - trzeba finiszować. Po ostatnim czytaniu gazetek biegowych byłem pewien, że dziś biegnę ostatnie 8km z całego półmaratonu. I wtedy przyszła moc. Do końca trzymałem już tempo 4:11 - udało się. Wynik końcowy 8km w tempie 4:29. Mogę z czystym sumieniem nic nie robić do samej niedzieli - mam nadzieję że wytrzymam (w piątek jeszcze małe rozbieganko).

Do startu pozostały 4 dni.

wtorek, 2 kwietnia 2013

Świąteczna niedziela

Ostatnia taka przed półmaratonem w Poznaniu.

Respekt. To słowo najczęściej wypowiadałem w myślach patrząc na niedzielny plan. 12km w tempie startowym po świątecznej sobocie :-) Zwłaszcza po ostatniej dyszce w tempie. Może nawet to był strach? Że, za mało biegałem, że nie tak intensywnie, na co ja się porywam? Cokolwiek to było - nie było w stanie odwieść mnie od tego treningu. Dodatkowo wpadłem na szatański plan - we dwóch przecież raźniej. Tylko kogo zabrać skoro nikt w rodzinie nie biega? Na szczęście znalazł się ochotnik - mój tata stwierdził, że zadba o formę, weźmie rower i przejedzie się ze mną. Lepszy rower niż samochód pomyślałem :-)
Pogoda w zasadzie, dla mnie, nie istniała - zignorowałem wszelkie komunikaty o kataklizmach nawiedzających Polskę, karambolach na A4 i tym podobnych. Wiatr, tylko on mógł mnie powstrzymać i nawet próbował - jak się potem okazało.
Zaczęliśmy punktualnie o 11:30. Rozgrzeweczka, a jak, bez tego już nie zaczynam biegania. Potem delikatnie 5 minut spokojnego biegu (wyszło ~800m) i dalej 1,5km w tempie 5:00. Gdy już wybiegłem poza miasto (na Święta byłem w Jarocinie) Garmin obwieścił koniec zabawy - 12km w 4:30 - jedziesz!
O dziwo, od samego początku, całkiem spokojnie "nam" się biegło. Tempo, w miarę nie sprawiało mi problemu (z naciskiem na "w miarę") i wreszcie zaczynałem je "czuć" bez ciągłego spoglądania na wyświetlacz. Tym razem, co jakiś czas z zamyślenia wyrywał mnie głos: "14 na godzinę - cały czas równo" co tak naprawdę sprawiało mi niezłą frajdę, zwłaszcza gdy pod górę słyszałem dźwięk pośpiesznie zmienianych przerzutek. I taka idylla mogłaby trwać i trwać gdyby nie skończyła się droga, co nie było większym problemem a jednak. Jeden z samochodów spowodował, że musiałem pobiec po zamarzniętym poboczu i zaliczyłem lodowatą leśną kałużę - efekt objawił się dopiero na 10 kilometrze. Po kałuży przyszła kolejna zła wiadomość - kolka. Jak kurde kolka? Przecież jadłem jak zawsze, odczekałem jak zawsze i kolka? Było już za późno na analizy - coś muszę wymyślić przed startem bo będzie kiepsko. Od 6 kilometra walczyłem więc też z kolką. Nawet nie zwróciłem uwagi jak drobny deszcz zamienił się w śnieżycę. Przynajmniej wiem, z której strony wieje wiatr - pomyślałem walcząc z przeciwnościami. Biegnąc już w kierunku powrotnym zarejestrowałem, że coś nie tak dzieje się z moją prawą stopą. Ooo, coś chyba mnie obciera. Nie, nie obciera, to już mnie nieźle obtarło! Tak - to był 10 kilometr. Buty te co zwykle. Skarpetki też. No co jeszcze mi się dziś przydarzy? Woda z kałuży, razem z drobinkami ziemi i piaskiem - oto przyczyna moich problemów. No ale jak, przecież nie zrezygnuję. Ostatnie 2km były jak za karę, zwłaszcza, że musiałem trzymać tempo wobec coraz to silniejszego wiatru, kolce i otarciu - o górkach nie wspomnę.
W końcu, z bólem serca, zrezygnowałem z kontynuowania biegu - na 250 metrów przed końcem treningu. Zakładam, że wygrał rozsądek nad determinacją. "Albo dokończę i nie wiadomo co zastanę pod skarpetką albo zrezygnuję i mam szansę na wyleczenie przed zawodami". Wybrałem to drugie wyjście.
Do startu pozostało 5 dni.