wtorek, 9 stycznia 2018

Nawyk czy uzależnienie?

Noc fot. ja
Ręce pomimo rękawiczek mam zgrabiałe. Niby już biegnę, niby już cieplej, ale nadal mi zimno. Na światło nie liczę, no chyba, że sztuczne, te padające pod nogi z własnej czołówki, bo słońce zaszło już dawno. Nieustający wiatr smaga mi twarz, wtóruje mu zwykle deszcz. Nie-na-wi-dzę tej pogody!





Do świateł mam 1,7km i czekając na zielone zadaję sobie kolejny raz pytanie:
 - "Po jaką cholerę to robisz?!" Czy nie lepiej byłoby zostać w ciepłym domu, przed telewizorem i czekać aż przejdzie? Tylko co przejdzie?...

Kiedyś sobie zamarzyłem, pobiec 10km w 36 minut, połówkę poniżej 1:30, a w maratonie złamać magiczne 3 godziny. Co wyszło z tych planów? Wszystko. Właśnie skończył się rok, w którym zrealizowałem wszystkie swoje biegowe marzenia, jednocześnie. Euforia trwała może nawet tydzień, zwłaszcza po maratonie, do którego podchodziłem jedenasty raz. Wszystkie poprzednie spieprzyłem, bez względu na wynik, w jaki celowałem.

...ruszam dalej ze świateł. Szum samochodów powoli ustaje, zaczynają się brukowane uliczki i zapada ciemność. Teraz tylko czołówka oświetla mi drogę. Kończę rozgrzewkę i zaczyna się konkretny trening. Kończą się też rozmyślania i wyszukiwanie usprawiedliwień w głowie. Z nogi, na nogę, zaczynam się powoli rozpędzać. Nie przeszkadza już wiatr, nie przeszkadza deszcz. Brzydotę krajobrazu przykrywa zmrok - może to lepiej, w taką bezśnieżną zimę. Na łydki wrzucam kolejne bryzgi wody, którą zabieram przy wbieganiu w kałuże. Z nosa lecą smary, a głowa każe przeć do przodu. Podbieg, zbieg - nie mają już znaczenia - przywykłem, do wszystkiego. A może jest mi wszystko jedno? Znów zaczynam rozmyślać...

Na wiosnę Maniacka, potem poznańska połówka, w nowej kategorii. Może by tak jeszcze docisnąć wyniki? Potem góry. Najlepsze, zwłaszcza Tatry. Już sobie nie wyobrażam sezonu bez Biegów Sokoła (Zakopane, 3 dni, 3 dystanse: 15km, 32km, 10km). Potem jesień i świetny BMW Półmaraton i chyba maraton, ale w Poznaniu, dla odmiany

...z równoległego świata wyrywa mnie Suunto. Niezbyt głośnie piknięcie i kolejny odcinek, kolejna zmiana obciążenia. Wyświetlacz pokazuje następne zadanie. Leciutko przyspieszam, ale bez szarpania. Już wiem, że tętno i tak narośnie, nie muszę się z tym spieszyć. Mijam biegacza. W taką pogodę trudno rozpoznać kogokolwiek. Ledżajny, kurtki, bufki, czapki i rękawiczki - tylko buty zawsze jakieś takie, niepasujące do pory roku. W moich już woda ogrzała się do temperatury ciała i jakoś nie przeszkadza, bo nogi złapały rytm i myśli znów odpływają...

A właściwie, to po co ja tak biegam? Goni mnie ktoś, czy może jakąś korbę mi w tyłek wsadził? Może nie warto się tak napinać na kolejną poprawę wyników? A co wtedy będzie mnie motywowało? Może satysfakcja, ale z czego, z truchtania? Może samo bieganie po lesie? Ale w nocy? - tam jest przecież fatalnie, gorzej chyba niż w Hawkins? A może jakąś koronę półmaratonów, czy maratonów by zrobić? Mało ci tych połówek na treningach?

...kolejne piknięcie zegarka i kolejny raz wracam do swojego ciała. "Rozbieganie, 2.00 km" pojawia się kolejno na wyświetlaczu. Ale ulga. W prawym boku zaczynało już powoli kłuć. Ciuchy mam całe przemoczone od wody i potu. Zaczynam rejestrować co działo się ze mną przez ostatnie kilometry. Prawy achilles daje radę, widać, że się dogrzał. Lewa stopa nie dokucza, prawa zresztą też - zmiana butów była chyba dobrym posunięciem. Na chłodnym powietrzu zauważam, że para leci mi ust przy każdym oddechu. Do tego, barki dymią jak lokomotywy parowe. Dostałem znów ostro po dupie.

Dobrze, że już koniec, bo ledwo sapię - ostatnie dwa kilometry do domu mam pod górkę i nie muszę się już spieszyć. Poprawiam bufkę na szyi, nic nie muszę. Trening kończę rozciąganiem, a potem szybko chowam się domu, bo ziębi mnie wszystko, zwłaszcza gdy tak wieje. Mięśnie nóg zaczynają się kurczyć, że ledwo odwiązuję sznurówki. Od progu słyszę pytanie, zawsze to samo:

- jak było?
- zajebiście!