piątek, 20 maja 2016

Mój pierwszy maraton, którego nie spaprałem

Kiedy 24 kwietnia stawałem w strefie startowej Orlen Maratonu, wydawało mi się, że jestem gotowy do tego biegu. Słowo "wydawało" jest chyba kwintesencją moich wyobrażeń. Fizycznie, faktycznie, mogłem tak pomyśleć - wszystkie treningi zrealizowałem z zegarmistrzowską precyzją, nie opuściłem żadnego, nawet gdy żaby leciały z nieba, a wiatr wiał z siłą tornada.



Maraton, to jednak coś zupełnie innego niż pozostałe biegi. Dla mnie, to układany warstwa po warstwie domek z kart, który byle fałszywy ruch potrafi rozsypać w drobny mak. Mój Orlen rozsypały buty. Nie, wcale nie nowe, ale takie, które skutecznie spięły mi łydki na 15 kilometrze trasy. Od dwudziestego nie miałem już praktycznie czym biec i odechciało mi się wszystkiego. Przestałem jeść (do tej pory, nie jadłem nigdy podczas maratonów) i konstrukcja mojego domku skutecznie się waliła. Na 30km było już chyba po wszystkim. Siłą woli doczłapałem się do mety, nie przyspieszając nawet na ostatniej prostej. Totalna klapa 3:12:23. Znowu zjebałem...


Oj zabolało. Zabolało tak strasznie, że wracając z Warszawy wiedziałem już, że muszę spróbować jeszcze raz. Ale nie za rok, nie w kolejnym sezonie, ale już. Teraz! W głowie dudniła tylko jedna myśl:

- szukaj kolejnego maratonu, za trzy tygodnie!

Czułem, że forma jest, i że nie rozładowałem zgromadzonej energii, tym startem. Padło na Gdańsk. Nie będę się rozpisywał jakich metod wróżenia z fusów, plątania mgły czy szklanej kuli użyłem, by być pewnym swojej karkołomnej decyzji. Wiedziałem, i już. Dwa maratony w trzy tygodnie, z biciem życiówki i łamaniem magicznej, dla mnie, bariery 3 godzin. Normalnie czubek.

Wróżbita Wybiegany

Spięte łydki doprowadzałem do stanu używalności przez 1,5 tygodnia. Fizjoterapeuta, ćwiczenia i rozciąganie w domu, a one nic, nie dawały za wygraną - ździry. W końcu, w akcie desperacji i przypływu złotej myśli, postanowiłem polać je wodą. Raz gorącą, raz zimną i jeszcze raz gorącą. Pod prysznicem oczywiście, a nie z czajnika i studni. Pomogło! Puściły w końcu i pozwoliły potrenować. Niestety, mało czasu się zrobiło, a ja musiałem się uporać jeszcze z przyczyną tego stanu - butami.

Walka, jaka stoczyła się w mojej głowie, na tym polu była wprost wyniszczająca. Butów pełna szafa, a biec nie było w czym. Te trialowe, te treningowe, te kolejne trialowe, te z Gore, te zadeptane i do wyrzucenia, te startowe spinają mi łydki, a te znów odbijają mi śródstopie. Kurwa, jak żyć? Na nowe nie było czasu, a ryzyko powtórki z Orlenu ogromne. Wybrałem w końcu treningowe, z przebiegiem 250km, prawie jeszcze pachnące chińskim klejem. Ciężkie jak skurczybyk i sztywne jak cholera, ale jedyne w mojej stajni z dropem 8mm - musiały się spisać.

Skoro nogi i buty już miałem gotowe, to może jakiś trening by się przydał? Plan pokonania 50km podczas Wings4Life między bajki wsadziłem i zrobiłem 10km rozgrzewki + 5km w tempie maratonu. Zziajany jak pies, biegiem w 30 stopniach C, marzyłem aby za tydzień było chłodniej. W zasadzie to błagałem, bo moja wydolność biegowa w takim upale uleciała w niebyt.

Dobra, to jeszcze żarcie. Jak ja nie cierpię smaku tych żeli. Kwintesencją jedzenia na maratonie byłby choćby taki sandwich z kebabem, albo klopsem i musztardą, a tu mi każą jeść jakiś glut o smaku bliżej nieokreślonym, bez względu na opisy typu "Citron" czy "Orange" na etykiecie. Wyliczenia 10km, 20km, 30km zamieniłem na bardziej dokładne: 40 miut, 1 godzina 20 minut, 2 godziny i 2 godziny 30 minut. Taki był plan dokarmiania. Na ostatni posiłek wybrałem sprawdzony podczas W4L specyfik o płynnej konsystencji, mając w głowie wyobrażenie wstrętu do tych galaretowatych wynalazków.

Byłem prawie gotowy. Ostatni tydzień spędziłem na wybieraniu, od czwartku, potraw z większą zawartością węglowodanów w zamian wszystkich innych składników pokarmowych. W ruch poszły białe bułki z miodem, makarony z mąki pszennej, naleśniki, wafle ryżowe w czekoladzie, banany i na koniec dnia w piątek piwo. W sobotę, korzystając ze wspaniałej gościny Państwa Suchych Szosów, opitalałem makaron i pizzę domowej roboty, zapijając colą, w rozsądnych jednak ilościach. Nie uchował się też tort bezowy, który polewałem moim ulubionym mlekiem czekoladowym z tubki. Po prostu nie brałem jeńców.

Rano, wiadomo. Bułki z dżemem i miodem, tak dla przełamania słodkiego smaku + cola zamiast kawy, której nie piję. Toaleta, spacer, toaleta i jechaliśmy na start. Tam toaleta, stoperan, truchtanie i stoję w strefie startowej

Myśli krążą po głowie. Foto by Maratony Polskie

Zakładając, że powstaje właśnie dokument typu "Mój idealny maraton" nie będę pisał jak to podziwiałem uroki miasta i zachwycałem się pogodą. Gdańsk ładny, a pogoda fatalna. Temperatura w okolicy 12 stopni C, ale z potwornym wiatrem, który na ostatnich kilometrach zamienił się chyba w tornado. Ale ja nie o tym teraz...

Ruszyliśmy. Tempo ciut szarpane, aż do stadionu, który zwiedziliśmy na pierwszym kilometrze. Tam się peleton uspokoił, większość znalazła swoje miejsce w szeregu, a ja obserwowałem pilnie, kto wokół mnie rokuje na trzymanie równego tempa. Te poszukiwania trwały aż do 4km. 
Ktoś wypalał do przodu, ktoś zwalniał i się wycofywał - ja znalazłem swój rytm i trzymałem stabilne tempo 4:15/km Bez szału, ale ze świadomością, że nie ma zajęcy na 3 godziny i zdany jestem wyłącznie na siebie, no prawie wyłącznie... ;)

Tempo się stabilizuje

Mając odrobinę zdrowego rozsądku w głowie, postanowiłem pobiec ciut wolniej niż na Orlenie - wiedziałem (szklana kula), że nie jestem w tak idealnej formie jak trzy tygodnie temu i nie chciałem przeholować.

Biegniemy. Woda na 5km wzięta planowo, tętno już uspokojone, aż tu nagle niespodzianka. Organizatorzy wpadli na zajebisty pomysł, aby na 6km wbiec do budynku. Idea fajna, ale drzwi Europejskiego Centrum Solidarności dość wąskie. Ja się zmieściłem, ale ciepło myślałem o tych co biegną wolniej, większymi grupami.

ECS w tle, właśnie zaliczone

Zjadam żel po 40 minutach i notuję w głowie, że nie był taki fuj jak o nim myślałem. Popijam wodą i staram się wyłączyć mózg. Może się udało, bo dziś już nie pamiętam co się ze mną działo. Trasa prosta jak strzała, chyba z 10km albo i dłużej. Mijam na 12km kibicującą ekipę Smashing Pąpkins na czele z Suchą Szosą i rodziną (zajebiści są co?) - to dodało niesamowitej energii.

Kibicing pełną parą. Foto by Justyna

Tempo równe, nie spieszę się. Co 5km piję wodę i polewam się. Po każdym piciu walczę oddechami z pojawiającą się kolką (tu mam chyba ten stoperan do poprawy). Zbliża się 20 kilometr i godzina kolejnego karmienia. Z nieukrywanym strachem, który miesza się ze wstrętem sięgam po kolejny żel. Nagle patrzę, ekipa z którą biegłem gdzieś się schowała. Część poleciała do przodu, reszta chyba została z tyłu. Spojrzałem kolejny raz na Suunto - tempo w normie - więc olałem uciekinierów, tłumacząc sobie, że pewnie negativ-split lecą. Za chwilę miałem wyjąć asa z rękawa...
 
Dziesięciokilometrowa prosta. Foto by Justyna

W zasadzie to As sam się wyjął, a ściślej przyjechał z Warszawy, na 21 kilometr trasy.
To wspaniałomyślny Krasus, który zaproponował, że potowarzyszy mi w ramach treningu do Rzeźnika, prowadząc mnie od połowy, do mety maratonu. Wtedy dostałem dodatkowych skrzydeł, chociaż na tym etapie nie były mi jeszcze potrzebne.

Połówka zaliczona w 1:29:41, wystarczy trzymać to tempo do mety. Czysto profilaktycznie sprawdzam tętno, 171 uderzeń na minutę - dla mnie to pierwszy zakres,  jest dobrze. Biegniemy we dwóch. Świat na chwilę przestał istnieć. Krasus podaje mi kubki na punktach z wodą i zabiera dodatkowe żebym mógł się polewać. Wbrew pozorom to wybija mnie z rytmu. Wolę zabierać je sam, i tak ustalamy od następnego punktu.

Krasus w pełnej krasie

Mija godzina i 54 minuty biegu. Zjadam kolejny żel, bo za chwilę ma być wodopój. Nic się w sumie nie dzieje. Standardowo, po piciu mała kolka, słońce i przeciwny wiatr.  Co jakiś czas wymieniamy po zdaniu. Dobiegamy do 30 kilometra. Zaczyna się Park Ronalda Reagana. Sprawdzam tętno, nadal w pierwszym zakresie. Hmm... jeszcze nigdy tak dobrze nie czułem w tym miejscu na maratonie. Na 33km Krasus rzuca pytanie:

- jak się czujesz?

Odpowiadam jak sobie wcześniej w myślach, że jeszcze nigdy, w tym miejscu, nie czułem się tak dobrze i proszę abyśmy trzymali tempo. To moment w którym pierwszy raz zauważam, że nie wieje wiatr. Biegniemy nadal przez park i to jedyne 200m gdzie nie czułem wiatru. Wybiegamy z Parku i zaczyna się syf...

Noga w nogę, w parku. Foto by Karol

Trzydziesty piąty kilometr i pizga złem ze wszystkich kierunków. Jakbym się nie chował dostaję wiatr w pysk. Nic nie pomaga. Dodatkowo, coś dziwnego skręca mi żołądek. Czuję, że biegnę z cegłą w brzuchu. Walczę i walczę, ale coraz ciężej utrzymać tempo. Trochę zwalniamy.
Zaczynają się wiadukty i estakady. To nie pomaga, a wiatr się nasila. Wypijam ostatni posiłek i  staram się utrzymać bieg. Krasus próbuje mi śpiewać, a ja zaczynam cierpieć.

Grupka uciekinierów. Foto by AK-ska Photography

Końcówka zaczyna robić się nieciekawa. Rejestruję, że dogoniliśmy grupkę, która uciekła mi na 20km. To nie pociesza, ale oznacza, że ich też przystopowało. Flagi łopoczą i łeb mi urywa. Znów pojawiają się nasi kibice. Niezmordowany Sucha Szosa z rodziną i ekipą Smashing Pąpkins stoją z banerem. Krzywym jak cholera. Po chwili dociera do mnie, że to ja biegnę z przechyloną od wiatru głową. Nie jest dobrze.

Niesamowici. Foto by Justyna

Mijam się z Mezem na zawrotce. Jest niecały kilometr przede mną, a miał biec na 2:50, też walczy z padaką. Zostają mi dwa ostatnie kilometry. Krasus robi co może, ale ja już nie mam siły przyspieszyć. Cegła w brzuchu i ten pierdolony wiatr zrobili swoje. Brniemy jak w bagnie w kierunku mety. Już nie chcę biec, już chcę na metę. Wszystko mi jedno. Już dawno nie patrzę na zegarek.

38 kilometr, łepek się kiwa. Foto by Ewa

Marcin jeszcze próbuje mnie wskrzesić, ale mój silnik niestety zdechł. Jesteśmy na wysokości Amber EXPO, za 600 metrów meta. Błażej znów kibicuje! Wichura napiera ze wszystkich stron i przestawia barierki, to chyba jakiś absurd pogodowy. Przez przeraźliwe wycie wiatru przedziera się głos, że "jakiś" Korol biegnie przede mną (Olimpijczyk i czterokrotny Mistrz Świata) i mam przyspieszać. Jestem jak zombie. Niby przyspieszam i faktycznie wymijam gościa. Za chwilę mam wbiec do hali z metą...

Nieocenione wsparcie. Foto by Justyna

Wreszcie. Widzę zegar! Trzy godziny, trzy minuty i jakieś tam sekundy. To dodaje mi sił na końcówkę, uśmiecham się do siebie. Myślałem, że będzie dużo gorzej. Wbiegam na metę, przybijamy piątkę z Marcinem i padam instynktownie na kolana, pĄpować. Zostaję na podłodze, chcę odpocząć i mój brzuch też tego potrzebuje. Z zamkniętymi oczami oddycham głęboko, ktoś wiesza mi medal na szyi, łzy spływają mi po policzkach. Jestem zadowolony.

Styl beznadziejny, ale zawsze. Foto by Sobmar

Muszę przyznać, że bolało. Tak po prostu, fizycznie, ale za to psychicznie wzmocniłem się jak cholera. Niby "trójka" nie złamana, ale już blisko. Zrobiłem co miałem zrobić, już tylko niuanse zostały do poprawy. Wynik 3:03:48 to życiówka poprawiona o ponad 5 minut. Po tylu nieudanych próbach jestem pewien, że treningi działają i umiem już wreszcie biegać te maratony.
A wiatr? W dupie go mam, z pajacami nie gadam.

Odczyty z mat