Słońce od rana świeciło, na termometrze -10 stopni C, pogodnie. Temperatura rosła stopniowo aż słupek dotarł do wartości -5 stopni C. Miałem sporo czasu na śniadanie i przygotowanie się do treningu. Tytułowe 10 kilometrów czekało z niecierpliwością. Ja także czekałem. Ostatni taki trening zrobiłem 6 stycznia. 10 km w tempie startowym 4:30 - wtedy tylko dla sprawdzenia odczuć organizmu. Odczucia były mieszane - ale spoko, wszystko zwaliłem na pogodę, że deszcz i wiaterek (temperatura +3 więc nie mogłem złego słowa powiedzieć), że tempo nieznane, że nie mogłem złapać rytmu, że dzień wcześniej interwał i takie tam. Liczyłem po cichu na zemstę 11 tygodni później, które minęły nieoczekiwanie szybko.
8 Półmaraton w Warszawie startował o 10:00, strona oczywiście padła odpowiednio wcześniej a w telewizji wywiady z "celebrytami" - naiwnie pomyślałem o Eurosporcie - "ta jasne" skoki przecież muszą być. W końcu wystartowali i strona też (okrojona wersja ale zawsze). W ramach solidarności z biegaczami też wyszedłem - na trening. Jak ładnie na dworze, jasno i słońce grzeje, bez wiatru - to chyba wersja demo, pomyślałem. Dobra, koniec pitolenia, rozgrzewka i jedziemy z koksem. Kończę rozgrzewkę ok. 1 kilometra od startu, Garmin już tyka, że za chwilę "jedziesz", a tu mi ktoś wiatr prosto w twarz włączył i się zaczęło. Pomyślałem, jak zwykle - czy ja nie mogę tak bez wiatru i podbiegów. Widać nie. Do 6 kilometra ciągnąłem tempo jak po sznurku choć czasami ze sporym wysiłkiem. Później już było gorzej - zaczęła się moja ulubiona "wredna górka" a w zasadzie podbieg. Dzisiaj postanowiłem sprawdzić ile to zjawisko trwa - no i okazało się, że całkiem sporo bo aż 3 km i akurat te ostatnie.
Moja "wredna górka" |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz