sobota, 28 lutego 2015

Obóz

/foto Julita Chudko
Tym razem padło na Tatry. I dobrze! Magia i majestat tych gór powodowały, u mnie od zawsze, skrajne odczucia, od euforii po strach. Te nasze są tak piękne a jednocześnie bezlitośnie niebezpiecznie, że biada temu kto je zlekceważy.

Kiedy w listopadzie zobaczyłem, że obozybiegowe.pl szykują wyjazd na luty, nie miałem wątpliwości - muszę jechać. Okazało się, że plany treningowe i startowe idealnie wpisują się w kalendarz, na którym oznaczyłem wyjazd. Tak to ja lubię :-)

Lista rzeczy do spakowania obejmowała 107 pozycji - miałem wrażenie, że wyprowadzam się z domu choć podświadomie wiedziałem, że użyję tylko część z nich a reszta będzie "na wypadek". I tak oto, do przepastnej torby poleciała pozycja: koszulki bawełniane - które nawet nie ujrzały światła dziennego, ale to mało istotne. Ja nie pojechałem się tam "ubierać" tylko biegać przecież. A bieganie "tam" to naprawdę fantastyczne odczucie.

Trawers na końcu podejścia do Doliny Pięciu Stawów
Już w pierwszy dzień polecieliśmy na Nosal. Nie dość, że góry, nie dość, że zima, nie dość, że śnieg to jeszcze zachód słońca nas zastał na szczycie - normalnie bajka. Lepszych okoliczności bym sobie nie wymarzył. Towarzystwo już na wstępie okazało się bardzo zgrane, o Krasusie, z którym dzieliłem pokój nie wspominając. Ostatnią rzeczą o jakiej bym pomyślał to pogoda, która przy naszym poziomie szydery nie miała żadnego znaczenia, a okazało się, że i ona przez cały tydzień dopisze. Tylko biegać.

W Dolinie Pięciu Stawów
Kolejnego dnia, czyli w niedzielę, po porannym rozruchu - mały rekonesans - częściowo trasą biegu Sokoła. Pobiegliśmy Drogą pod Reglami do Doliny Strążyskiej, dalej na Czerwoną Przełęcz, Sarnią Skałę, czarnym szlakiem do Kalatówek i dalej do Kuźnic. Pokonując ostatni kilometr po zaśnieżonym szlaku w tempie 3:48 min/km nie miałem wątpliwości - będzie szedł ogień z dupy. Obym dał tylko radę. Okazało się, że obowiązkowe zajęcia z rozciągania i siły na sali, które organizowali nam Agnieszka z Olkiem przywracały mięśnie na swoje miejsca tak, że na rano byłem gotów na kolejną dawkę szaleństwa.

Tymczasowa suszarnia na Gubałówce
Od poniedziałku zaczęliśmy więc tydzień "dynamicznie" pokonują trasę Palenica Białczańska - Dolina Roztoki - Dolina Pięciu Stawów - Wodogrzmoty Mickiewicza - Morskie Oko - Palenica Białczańska. Nie będę się rozpisywał, że pięknie, że wspaniale - tak było codziennie, bez wyjątków. Zajebistość nad zajebistościami. I pomimo wewnętrznego przekonania, że dzisiaj powinienem przyhamować, zaoszczędzić sił na kolejne dni, tempo na powrocie osiągało wartości w okolicach 3:45 min/km. Takie towarzystwo. Wieczorem nie miałem siły leżeć.

Nasza obozowa lodówka
We wtorek, dla równowagi, poranny rozruch i rozbieganie na Antałówkę zakończone rytmami 10x200m/200m w tempie 3:05 min/km na stadionie. Uśmiech z twarzy praktycznie nie znikał choć rozum mi w głowie warczał - zwolnij, to dopiero początek obozu! Dobrze, że Krasus dał mi radę - nie po to jest obóz aby się oszczędzać - bo jeszcze bym grzecznie odpuścił. Wiedziałem już więc, że damy w palnik w kolejne dni.

Smashing Pąpkins
Aby nie być gołosłownym, w środę, niby taka tam wycieczka do Kościeliska i powrót przez Gubałówkę. Skończyło się tym, że wylądowaliśmy w Poroninie i zafundowaliśmy sobie siedmiokilometrowy podbieg na koniec a dystans z planowanych 25-26km wydłużył się do 32km - to przecież takie naturalnie. W końcu obóz to obóz!

Dolina Strążyska
Więc kiedy człowiek myśli, że kulminacja już nastąpiła, wtedy się okazuje, że po porannym rozruchu, w czwartek, lecimy na stadion robić bieg ciągły w drugim zakresie. Po wstępnych dywagacjach co dla każdego znaczy BC2 (różne były opinie) - uznaliśmy z Krasusem, że nam najbardziej przypadła do gustu definicja: "to taki bieg w tempie maratońskim" na 8, 10 lub 12km. Więc zamiast zrobić zadanie 20 kółek stadionowych w czasie 1:42s dających tempo 4:10 min/km polecieliśmy całość w 4:04 min/km, bo przecież "obóz to obóz" - nie wolno się oszczędzać. Wieczorem już tylko marzyłem o rozciąganiu, które po chwilowym cierpieniu przynosiło wyczekiwaną ulgę i świeżość o poranku.

Rówień Waksmundzka
Piątek miał być ukoronowaniem dotychczasowych "wyczynów". Jako "obczaskani" bywalcy tatrzańskich szlaków dokonaliśmy modyfikacji planów trenerskich i zapragnęliśmy doświadczyć skyrunningu na wysokości powyżej 2000m. Prosta więc trasa: parking Wierch Poroniec - Rusinowa Polana - Gęsia Szyja - Waksmundzka Rówień - Murowaniec - Kasprowy - Kuźnice otrzymała kolejne punkty orientacyjne: Liliowe i Beskid. Do Murowańca, na wyścigi, było czystą przyjemnością, natomiast szaleńczy zbieg z Kasprowego spowodował, że nogi wbiły mi się w dupę. Tym razem tempo dochodziło na niektórych kilometrach do 3:40 min/km. Naprawdę trzeba było uważać na drzewa i kamienie. Pomimo wiatru na grani, zmęczenia na podbiegach, mokrych skarpetek i dobijania palcami na zbiegach - uśmiech nie schodził mi z twarzy. Świadomość końca tatrzańskiej przygody nadciągała wielkimi susami. Ratowało nas jeszcze wieczorne "pizza party" i oficjalne rozdanie dyplomów na zakończenie obozu.

W drodze do Murowańca
Sobota była już tylko formalnością. Truchcik w towarzystwie halnego do Doliny ku Dziurze i z powrotem, ukraszony kilkoma spektakularnymi glebami, również w moim wykonaniu, zakończył tytułowy Obóz.

Beskid zdobyty
Przez ten, naprawdę (za)krótki, tydzień poznałem wspaniałych ludzi i przekonałem się, że jednak może być coś piękniejszego niż Tatry - to Tatry zimą, zwłaszcza zwiedzane biegiem.