niedziela, 1 listopada 2015

Spryciarz Suunto

Niedzielnie
Ten tydzień dał mi mocno w kość. Zmiana czasu z letniego na zimowy, zawsze jest dla mnie kłopotem. Chodzę spać zgodnie z czasem zegarowym, ale budzę się jeszcze wg zegara biologicznego, czyli o godzinę wcześniej. Do kolejnego weekendu zmęczenie zawsze narasta. 

Tak było i w tym przypadku. Po środowym treningu miałem całe dwa dni odpoczynku, co przy niezbyt wyczerpujących treningach powinno dać mi pełną regenerację.


Moje Suunto pokazywało, już w czwartek rano, wartość parametru „czas odpoczynku”, czyli ilość godzin, które są mi potrzebne po pełnej regeneracji, równy zero. Postanowiłem więc sprawdzić to bardziej wyrafinowaną funkcją mojego zegarka i zrobić badanie snu. Choć jestem bardzo sceptyczny do takich rozwiązań, wróżących zazwyczaj z historii pokonanych kilometrów, to jednak tym razem byłem ciekawy jak wypadnie test, wspomagany dodatkowo czujnikiem tętna. 

Pasek na klatkę, piżamka, uruchomiony program i do łóżka. Rano, kiedy zadzwonił budzik, byłem przerażony. Poziom regeneracji wynosił raptem 49%. Skąd on to tak ładnie wyliczył? Zdziwiłem się naprawdę, że to taki bystrzak, bo faktycznie czułem się mocno niewyspany, jak przez cały tydzień. Wartość łapała się w zakresie opisanym jako „Trwa regeneracja, trenuj łagodnie”. Przy okazji policzył, że z tętnem zszedłem, podczas snu, do poziomu 39 uderzeń na minutę.

Opis zakresów regeneracji by Suunto

Kolejnej nocy postanowiłem sprawdzić się jeszcze raz, zwłaszcza, że czekał mnie mocniejszy trening. Powtórzyłem więc operacje: czujnik, piżamka i spać. Rano wskazanie już było dużo lepsze, niż poprzednie: 85%, a tętno okazało się być jeszcze niższe, bo raptem 37bpm. Zjadłem więc śniadanie i bez napinki, bo sobota, poszedłem zamiast na trening - dalej spać. A co! Półtorej godziny snu dało mi wreszcie poczucie wyspania.

Ogólne parametry treningu

Trening się udał. Biegałem przez 13km, z czego ostro 8 kilometrów, doprowadzając na odcinkach 0,5km serce do granicy beztlenu, a w odpoczynku zwalniając do tempa 4:30/km. Po jego zakończeniu zobaczyłem podsumowanie: czas odpoczynku 32h - ciekaw jestem co będzie dalej, ale podoba mi się ten spryciarz ;-)

Tętno, tempo i oddechy

Na dodatek, kiedy robiliśmy rozgrzewkę, z Justyną, zatrzymaliśmy się na światłach, jej Garmin pokazał tempo z przebiegniętego odcinka 5:45/km a mój Suunto 6:11/km. Mimo, że używałem Garminów przez ostatnie 8lat, jakoś już im nie wierzę. I nawet gdyby mój sprytny Suunto się mylił, to wolę taką pomyłkę niż odwrotnie.

wtorek, 20 października 2015

16. PKO Poznań Maraton - nie zawsze się wygrywa



Głowa walczy fot. Sandra Afek
Im dłużej czekam nad pustą kartką, tym gorzej. Wolałbym napisać o sukcesie, pięknym czasie i super finiszu, a muszę się zmierzyć z kolejną porażką. Oczywiście mógłbym napisać, że to mój piąty maraton poznański, że biegło mi się najlepiej ze wszystkich razy, że poprawiłem swój ostatni wynik o 9 minut, że ani na chwilę nie pomyślałem o przejściu do marszu, że pogoda była fatalna, i że większość biegaczy zwolniła po 35 kilometrze. Tak, mógłbym. Tylko po co?


Nie, nie przekonuje mnie to zupełnie, i nie dlatego, że należę do wiecznie niezadowolonych nieudaczników, ale dlatego, że lubię mierzyć wysoko i osiągać założone cele. Nie znoszę bylejakości i nijakości, a tak niestety wyglądał mój tegoroczny poznański maraton. 

To co robiłem ostatnie dni i godziny przed startem, nie mają w tym momencie żadnego znaczenia. Pewnie, wolałbym napisać, że się dobrze wyspałem, zjadłem owsiankę oraz banana i właśnie to dało mi kopa w trudnym momencie biegu... marzenia ściętej głowy. Nie muszę chyba pisać, że do 30 kilometra biegło mi się dobrze - skąd, my biegacze, tak dobrze to znamy? Frazes oklepany niczym kostka brukowa na dowolnym rynku w Polsce. Jestem po prostu zły na samego siebie, bo kolejna szansa otarła się o mnie i pobiegła z kimś innym.

Faktycznie, tak było. Kilometry uciekały spod nóg zadziwiająco łatwo. Tempo które utrzymywałem w okolicy 4:15/km i czasami ciut szybciej nie powodowało nawet zadyszki. Na 25 kilometrze, gdzie zazwyczaj czułem już trudy biegu, tym razem się nie pojawiły. W zasadzie szło jak po sznurku... aż do 33 kilometra. Tam zaczął się mocny podbieg i dramat, którego się nie spodziewałem.

Poczułem się jak samochód, któremu wyłączono silnik. Mimo wielu prób, nie byłem w stanie go odpalić. Miałem wrażenie, że zacząłem ścinać drzewo super ostrą piłą łańcuchową, ale nie powiedziano mi, że trzeba ją najpierw uruchomić. Co gorsza, byłem w pełni świadomy tego co się dzieje i nie byłem w stanie nic z tym zrobić. Nawet łzy mi nie chciały lecieć, nie mówiąc już o przyspieszaniu. Wiał do tego tak cholernie mocny wiatr, który sprawiał, że odechciewało się wszystkiego. Nie pomogły odwoływania się głowy do niedawnych startów, życiówki na półmaratonie i inne tego typu sztuczki. Organizm się zbuntował, i tyle.

Świadomość ostatnich czterech kilometrów do mety, które miałem pokonać pod ten piekielny wiatr też nie pomagała. Przestałem spoglądać na zegarek i było mi wszystko jedno. Żal mi było tylko Justyny, która czekała w napięciu na mecie, z zaciśniętymi do białości kciukami, w oczekiwaniu na mój finisz z dwójką z przodu. Znów niestety dałem dupy.

Nie pomogli znajomi kibice, odgazowana cola i cała reszta czarów, które starałem się odprawić. Męczyłem się strasznie tą walką myśli w mojej głowie. Zapomniałem, że należy biec, pracować rękoma. Poczułem się znów jak nowicjusz, a kolejne próby odpalenia "silnika" nie dawały rezultatu.

Dopiero znacznik 41. kilometra wyzwolił we mnie, gdzieś głęboko skrywane, resztki energii. Zacząłem biec, zacząłem pracować rękoma i zauważać coraz to większe grupki kibiców. Niespodziewanie dotarłem do bramy Międzynarodowych Targów Poznańskich i poczułem, że naprawdę biegnę. Zegar, jak zwykle całkowicie mnie zahipnotyzował i nie zauważyłem, że tempo wzrosło do 3:40/km.

Finisz fot. Foto Portal

Dobiegłem. Nawet przez moment nie przyszło mi do głowy aby zejść z trasy. Czas 3:09:30 ledwo otarł się o życiówkę z Hannoweru i nie był tym, który chciałem zrealizować. Cóż, tak to czasami bywa. Chwilową złość przekułem w wolę dalszej walki i zbieram się do odwetu. Cała zima przede mną!

wtorek, 22 września 2015

RockRun Jarocin Półmaraton

Tym razem z numerem 213
To miał być tylko zwykły sprawdzian formy. Miał, bo nie przypuszczałem, że ten start zapamiętam naprawdę na długo. Okazało się, że to fantastyczna impreza, zwłaszcza na tle przeciętności, która coraz częściej pojawia się w zalewie biegów masowych.





Tak naprawdę przygotowywałem się do zupełnie innego biegu, a ta połówka wypadała w idealnym terminie przed nim. Na początku kręciłem nosem, bo pierwsza edycja, bo trasa w otwartym terenie, bo końcówka mocno pod górę. Koniec, końców się zdecydowałem, bo stwierdziłem, że jak noga nie podaje to każda wymówka będzie dobra. 

Kilka dni przed samym startem spojrzałem jeszcze raz na trasę biegu. Zupełnie tego nie zauważyłem wcześniej, ale ona nie miała praktycznie zakrętów! Łagodnie łuki, asfalt na całości, większość poprowadzona przez lasy i pola. Rewelacyjne widoki będą... no ale ten podbieg na końcu, nie dawał mi spokoju. Zmierzyłem go nawet na mapie i wmawiałem sobie, że to tylko 420m. Tylko!

Olałem więc westchnienia do górki i skupiłem się na treningach, które w ostatnim czasie były coraz mocniejsze. Uznałem, że "ten podbieg" będzie moim atutem w wyścigu, bo przecież umiem już trochę biegać po górach. W ferworze przygotowań zapomniałem więc o wspomnianym podbiegu i o wszystkim innym czego podczas biegania nie lubię. Zdecydowałem się też, że żadnych butów startowych nie biorę, żadnych negativ splitów, cudownego odżywiania i innych magicznych rytuałów. Zakładam numer na agrafki i biegnę stałym tempem (aż do podbiegu ;-), które oceniłem na 3:55/km - strategia prosta jak budowa cepa. 

Szkoda mi czasu na te ciągłe eksperymenty, na własnym organizmie. Tak po prostu, wezmę buty w których dobrze mi się biega na treningach, negativ split sprawdziłem w Warszawie - nie było łatwo i głowa protestowała, po Vitargo na maratonie w Poznaniu zaprotestował za to żołądek i wymiotowałem na trasie. Już mi wystarczy tych przygód, chciałbym się wreszcie cieszyć bieganiem, a nie ciągle sprawdzać co jest dla mnie lepsze.

W dzień zawodów zjadłem więc rano owsiankę z bananem i żurawiną oraz paskiem czekolady, bo lubię, a potem jeszcze kawałek banana. Na starcie nie było tłoku. Wystrzał armatni dał sygnał do startu i ruszyliśmy. Od samego początku trzymałem tempo i spokojnie mijałem poszczególne kilometry trasy. Nie wyrwałem się na zbiegu, który później stał się tym sławetnym podbiegiem i biegło mi się równo i przewidywalnie.

Niby nuda, ale nie do końca. Zaszokowany byłem organizacją samej imprezy w niedużym przecież mieście. Miałem okazję biegać w wielu miejscach i goniło mnie czasem nawet 40.000 innych biegaczy, ale takie przygotowanie całego biegu zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Trasa opracowana genialnie, zabezpieczenie przez Strażaków i Harcerzy - szacun. Punkty z wodą, z wiadrami na kubki - rewelacja (choć nie zawsze trafiałem), tabliczki z oznaczeniami wszystkich kilometrów - doskonale czytelne. Fantastyczni kibice i finisz na stadionie przed główną trybuną - o lepszej mecie można tyko pomarzyć (Narodowego nie liczę, bo w tym roku ponoć ostatni raz). Strefa Finishera - jak na najlepszych zawodach triatlonowych - jedzenie, napoje i brodzik basenu do dyspozycji biegaczy. Jeśli do tego dodać koncert Luxtorpedy na zakończenie - tego mogą uczyć się najwięksi (wcale nie najlepsi). W przyszłym roku organizatorzy mogą szykować się na tłumy. Brawo.

Wracając do moich zmagań... do 14 kilometra, nuda jak w polskim filmie. Lasy, łąki, pola, koń, krowa, kibice, Harcerze i Strażacy (naprawdę podziwiam zaangażowanie). Za mną żywej duszy i z przodu też. W końcu doganiam pierwszego zawodnika, który chyba przeholował z tempem i przeszedł do truchtu. Wiatr już od dawna wieje prosto w twarz, a słońce powoduje, że pot zalewa mi oczy. Kilometry nadal znikają, a ja odliczam w głowie "jeszcze tylko 2 okrążenia wokół mojego osiedla - dam radę". Wreszcie dobiegam do mostu, od którego zaczyna się podbieg. Widzę, że do kolejnego zawodnika mam raptem 50m. Staram się nie zwalniać tylko zmienić długość kroku, a moc czerpać z pośladków. Skupiony na walce słyszę nagle pytanie "z góry":

- "jaka kategoria?"
- "40" - odpowiadam
- "to spoko, ja 18"

W tym momencie zobaczyłem jak mojemu konkurentowi siada motywacja. Zwolnił i bez podjęcia rękawicy puścił mnie przodem. No nie tak sobie wyobrażałem bieganie na zawodach :-) Nic to, pognałem samotnie dalej - oczywiście słowo "pognałem" jest mocno naciągane, bo aktualne tempo spadło mi do 4:10/km. Kiedy już wdrapałem się na górę i starałem wrócić do swojej prędkości okazało się, że podbieg się jeszcze nie skończył, on stał się tylko łagodniejszy. Walczyłem więc dalej od miejscowości Annapol aż do Jarocina. 420 metrów, które sobie wmawiałem miało faktycznie 2,5 kilometra! Dopiero od znacznika "20" mogłem odetchnąć i puścić się w kierunku mety.

Czułem już wyraźnie zmęczenie i nie spodziewałem się, że jeszcze coś z siebie wycisnę, choć nie miałem zamiaru się poddawać. Ostatni zakręt przed metą i prosta w kierunku stadionu, to była już walka na samych oparach. Od czasu kiedy biegłem po płaskim nie patrzyłem na tempo ani na czas. Wbiegając na stadion zobaczyłem zegar wskazujący 1:23:02 więc od życiówki dzieliło mnie raptem 100 metrów - uśmiechałem się w duchu do samego siebie, a doping kibiców spowodował, że unosiłem się nad ziemią. Meta była moja i nowa życiówka też. 1:23:16.

Dla tych co wolą wersję mniej opisową podsumowałbym te zawody tak: pobiegłem, zrobiłem życiówkę - było zajebiście i za rok wracam. A, no i pudło zaliczyłem - drugi w M40.

środa, 16 września 2015

Sezon

Sezon na leszcza
Zazwyczaj słyszę, że jest sezon na truskawki, albo arbuzy. Dociera do mojej świadomości też sezon urlopowy, albo sezon rozgrywek ligowych. Można śmiało powiedzieć, że zawsze jest jakiś sezon.

Ja w tej chwili chyba kończę sezon na niepisanie, bo faktycznie jakoś tak cicho się tutaj zrobiło. Na pierwszy rzut oka mógłbym stwierdzić, że nie było o czym pisać, na drugi zresztą też. 



Trudno mi się zdecydować, ale jestem przekonany, że trafiło mi się obecnie wiele sezonów jednocześnie. Spod koszulki wyłania się już wyraźnie sezon na płaski brzuch, ale jednocześnie sezon na zamknięcie się w sobie i realizację planów treningowych. Od czerwca zacząłem pracować nad formą, aby pozbierać się po kwietniowej kraksie. Od tamtej pory, dzień po dniu, wychodziłem skrupulatnie realizować zaplanowany cel. Zauważyłem nawet, że wpadłem w taki gaz, że nie potrafię wyhamować, a w zasadzie to nawet nie chcę. Sezon startowy właśnie się rozpoczyna, więc nie myślę w tej chwili o niczym, co mogłoby mi zabrać radość biegania. Złego słowa nie powiem na sezon upałów i do głowy mi nie przychodzi stwierdzić, że tyram. Biegam sobie z radością, a że przy okazji przebieg w lipcu wyniósł 333 km, a w sierpniu 331 km - nic nie poradzę, jaram się tym nadal.

Mazurskie ścieżki

Szczerze mówiąc to wracając z treningu już myślę o kolejnym, co w napisaniu czegokolwiek niestety nie pomaga. Na domowe zaczepki w stylu: masz dzisiaj trening? - z czystym sumieniem odpowiadam, że nie rozumiem pytania. Mam więc nadzieję, że zanim odtrąbimy początek sezonu roztrenowania, będę miał o czym napisać, bo chwilowo to bieganie do mózgu mi się przykleiło.

niedziela, 21 czerwca 2015

Powoli wracam

Przechodziłem i rozdawali medale
Mieszane uczucia, to sformułowanie idealnie oddaje mój czerwcowy nastrój. Pozbierałem swoje kręgi na plecach do kupy i wracam do biegania. Z jednej strony to ogromna radość, z każdej małej rzeczy typu wiązanie samemu butów, czy zakładanie spodenek na stojąco, o możliwości biegania nie wspominając, a z drugiej ta niemoc. Mimo pokory do osiąganych rezultatów jestem człowiekiem, który chciałby jak najszybciej wrócić do utraconej formy i ścigać się dalej ze samym sobą. Niestety, tak się chyba nie da. 


Miesiąc przerwy, okupiony ogromnym bólem biodra i kilku innych mniej ważnych miejsc odcisnął trwałe piętno w mojej formie. O szybkim bieganiu mogłem tylko pomarzyć. Nie przeszkodziło mi to natomiast pojechać na długo wyczekiwane zawody w górach. Weekend z Sokołem w Tatrach to coś, za co dałbym się ogolić na łyso i jeszcze dopłacić. W sumie to sam nie wiedziałem co sądzić o moich zapędach. Z ogólnie mówiąc "średnią" formą miałem wrażenie, że trzy biegi, dzień po dniu, po tatrzańskich szlakach będą dla mnie jak skok na główkę do pustego basenu. Sam już nie wiem, czy byłem aż tak pewny siebie i swojej formy wypracowanej przez zimę, czy tak wielkim debilem, który bez żadnych hamulców porywa się na jedne z najtrudniejszych biegów górskich w Polsce? Mózg zadecydował i nie było odwrotu - jedziemy.


Profil trasy Biegu Sokoła
Na pierwszy ogień poszedł bieg Sokoła. W tym roku dłuższy, z założenia, choć po identycznej trasie jak dwa lata temu. Mając wsparcie dwóch wspaniałych kibicek, bez żadnego stresu stanąłem na linii startu. Pogoda sprzyjała, choć było czuć, że zrobi się bardzo ciepło. Siedemnaście kilometrów to nie jest zabójstwo, aczkolwiek temperatura ma znaczenie. Początek biegu pokazał mi natychmiast gdzie moje miejsce. 

Po dobiegnięciu do Ścieżki nad Reglami czułem wyraźnie niemoc w płucach. Nogi paradoksalnie pracowały bez żadnych kłopotów, natomiast reszta ciała wiedziała już, że łatwo nie będzie. Napawając się tatrzańską przyrodą biegłem przed siebie starając się czerpać jak największą przyjemność z widoków i klimatu, który w Tatrach jest po prostu niepowtarzalny. Na podbiegach zwalniałem grzecznie, a na zbiegach nie puszczałem się jak wariat. Dzięki takiemu podejściu sprawnie dotarłem biegiem aż do końca Doliny Strążyskiej gdzie rozpoczynał się kluczowy podbieg na Czerwoną Przełęcz. Tam poczułem co to ból i brak sił. Nogi paliły a wspomnienia z zimowego obozu, gdzie dawałem radę truchtać w tym miejscu nie pomagały. Jedynym usprawiedliwieniem, przed samym sobą, był fakt, że czekały mnie jeszcze dwa dni takiego, a nawet mocniejszego biegania. Kiedy już leciałem w dół, w kierunku Kalatówek po czarnym szlaku, na jego końcu okazało się, że meta jest tym razem w Kuźnicach i trzeba puścić się jeszcze dalej w dół, ponad kilometr. Na tym odcinku moje stopy odczuły boleśnie co to kamienie na finiszu. Ukojenie dał lodowaty strumień, w którym zamoczyłem stopy za linią mety. Nie było źle. Nie czułem się sponiewierany ani psychicznie, ani fizycznie co pozwalało myśleć pozytywnie o kolejnym dniu i kolejnym biegu.

Zziajany na mecie

Lodowata regeneracja stóp



Profil trasy Biegu Marduły
Sobota to Bieg druha Franciszka Marduły. Brzmi niewinnie, prawda? Nawet tytuł Mistrzostwa Polski w Skyrunningu nie powodują gęsiej skóry na ciele, jak opis samej trasy. Z założenia, dla ludzi z nizin to po prostu rzeźnia, lub rzeź niewiniątek  - jak kto woli. Ten bieg nie wybacza. Każdy kto staje na linii startu powinien wiedzieć, że na podbiegach nogi wbiją się w dupę, a na zbiegach zapalą się czworogłowe. 


Dla uniknięcia problemów ze stopami przytomnie otejpowałem sródstopia plastrem i tak przygotowany stawiłem się przy Kinie Sokół, skąd udaliśmy się na start ostry z Krupówek. W tym roku, bez założeń czasowych i taktyki. Bez pulsometru i spoglądania na tempo. Tak, po prostu, chciałem przebiec ten bieg w całości. Dłuższa, bo 33 kilometrowa trasa nie dawała żadnego punktu odniesienia do zeszłorocznej. Wiedziałem jedno, cztery i pół albo pięć godzin to minimum jakie spędzę na trasie. Wystartowałem bez napinki, starając się czerpać jak najwięcej przyjemności z każdego kroku bez bólu. Wczorajsza taktyka sprawdziła się znakomicie, nie zostawiając w nogach praktycznie żadnych uszczerbków. Wiedziałem, że tym razem się to nie uda, ale świadomość, że jutro już tylko dycha do Morskiego Oka dawała ulgę psychiczną. Moje kibicki znów się sprawdziły. Darły się znakomicie przed wejściem na Nosal i po zbiegu do Kuźnic.

Właśnie skończył się asfalt

Od tego momentu zostałem sam na sam z Tatrami. Dolina Jaworzynki, Murowaniec, Czarny Staw Gąsienicowy - przepiękne miejsca, do których dotarcie dawało przedsmak dalszej trasy. Podejście na Karb to już przysłowiowy Ogień z Dupy, a w zasadzie z płuc i ud. To samo na podejściu pod Liliowe. (ze względu na płat śniegu zalegający pod Przełęczą Świnicką znów wydłużono trasę). Na Beskidzie czułem się jak w niebie. Brakowało tylko przyjaciół. Niezastąpionych towarzyszy z górskich ścieżek i internetowych wygłupów Bo i Krasusa, którzy dzielnie zmagali się z trasą Rzeźnika 2015 oraz Suchej Szosy, który nie miał szans dotrzeć na bieg w tym terminie. Na Kasprowym łyk coli i puszczam się w dół. Nie odczuwam jeszcze trudów trasy, ale mam świadomość, że do mety jeszcze daleko. Nie podpalam się i wiem, że to jeszcze nie pora by lecieć na pałę. Od Kuźnic czeka nas jeszcze podbieg do Kalatówek, a potem część wczorajszej trasy Sokoła i dopiero długi finisz ulicami Zakopanego. Zadziwiająco dla mnie, zostają mi jeszcze siły żeby biec od Kuźnic. Po drodze zabieram Magdę, z którą zmieniamy się miejscami od Karbu i Damiana, który leci w barwach Smashing Pąpkins. Mam sporo sił, więc zagaduję i pajacuję, a oni trzymają się dzielnie. W Dolinie Białego czuję, że plastry na stopach straciły moc. Zaczynają mnie boleć stopy od zbiegu po kamieniach. Z każdym krokiem jest coraz gorzej. Wypadam z doliny i docieram do wodopoju. Ulga jest tylko chwilowa. Czekam na Damiana i razem biegniemy ulicami Zakopanego. Coraz szybciej i szybciej. Ostatni kilometr i mamy tempo w okolicy 4:15 min/km. Damian zaczyna zostawać, twierdząc, że to już za szybko. "To zawody!" rzucam i nie popuszczam. Rozpędzam się coraz bardziej. Widzę moje Kibicki, a zaraz  potem metę. Tempo już dawno ma trójkę z przodu. Wpadam na metę i uśmiecham się w duchu. Naprawdę jestem szczęśliwy! Tylu pozytywnych przeżyć dawno nie doświadczyłem - to moja prawdziwa radość z biegania. PĄpujemy z Damianem a potem biorę chłodny prysznic w miejskiej fontannie. Jak luz to luz. Drugi medal dumnie dokładam do kolekcji.

Szczęście na mecie

Dają gifty


Profil trasy Biegu Zamoyskiego
Ostatni dzień weekendu biegowego rozpoczynam jak co dzień, o 5:00 rano. Start o 7:30 z Palenicy Białczańskiej to już taka tradycja. Moje kibicki ruszają na trasę bez zbędnych słów, aby dojść jak najdalej zanim dobiegnę do mety. Startuję "spokojnie" aby nie wypalić się na początku. Dziś też nie mam napinki. Chciałbym pobiec lepiej niż ostatnio, bo akurat ta trasa nie uległa zmianie w stosunku do poprzednich edycji. 

Zadziwiająco szybko docieram do Wodogrzmotów, a potem do tabliczki 5km. O cholera, ale to szybko idzie. Tak jak prędko ubywają kilometry rośnie i temperatura. Robi się bardzo ciepło. Łapię kubek przy wodopoju i biorę łyka. Myślę o dziewczynach, które pędzą by przywitać mnie na mecie. Uda dają się we znaki, ale tak być powinno. Po Mardule nie spodziewałem się niczego innego, wiem że musi boleć. Robi się coraz ciężej, a trasa pnie się jeszcze stromiej pod górę. Mijamy znajome skróty i nawet nie myślę, że byłbym w stanie postawić stopę na kamieniach. Wielki bąbel, który mam na lewym śródstopiu jest pamiątką po wczorajszych zbiegach. Dobrze, że dzisiaj już tylko w górę. Siódmy kilometr. Jest mi już naprawdę ciężko. Oddycham głośno, ale wiem, że przecież czekałem na ten bieg - jeśli dam radę, zaliczę całe Grad Prix Sokoła. Doganiam moje dziewczyny - ale to daje kopa. Wydaje mi się, że powłóczę ledwo nogami po ziemi ale Garmin mówi co innego. Ukradkiem przecież sprawdzam co u niego :-) Jest Włosienica. Słońce pali centralnie i mocno. Nie lubię! To nie ma jednak większego znaczenia, gdyż mam świadomość, że właśnie spełniam swoje największe marzenie biegowe. Mimo przeciwności losu udało mi się wystartować i ukończyć już dwa biegi. Ten jest ostatni. Czuję, że meta się zbliża i przyspieszam. Dziś już nie pamiętam, ale wydawało mi się, że widziałem tabliczkę 900m. Biegnę coraz szybciej i szybciej. Oczami wyobraźni widzę bramę mety i panoramę w kierunku Mnicha. Mijam kolejnych zawodników. Tempo osiąga niebotyczną wręcz wartość 3:46 min/km, a ja pędzę do mety. Wreszcie jest! Mam wrażenie, że nie dam rady się zatrzymać, tak szybko biegnę. Zipię strasznie, a nawet się zataczam. Dałem z siebie dużo, a może więcej niż powinienem. Znów się uśmiecham. Wiem, że wróciłem do biegania.

Z Mistrzem Polski w Skyrunningu

Uda dopiero zaczynają boleć

poniedziałek, 11 maja 2015

Znowu on. Kręgosłup

Kiedy 5 lat temu uraz kręgosłupa wykluczył mnie na 2 lata z biegania myślałem, że ten koszmar już nie powróci i nigdy o tym nie napiszę. Jak zwykle, nadzieje okazały się złudne. Niestety, dopadło mnie znów, w ostatni dzień kwietnia. Biodro, pośladek, udo, kolano i łydka - to części mojego ciała, które przestały chwilowo istnieć. W zamian pojawił się on, wszechobecny ból, który po kilku dniach wyłączył również kark i szyję. Ból, który nie pozwalał się ruszyć, nie pozwalał spać, nie pozwalał siedzieć, nie pozwalał leżeć i nie pozwalał zapomnieć choć na chwilę o sobie. Ból, znienawidzony gnojek uczepiony jak rzep psiego ogona, szczerzył swoje kły w dzikim uśmieszku w każdej minucie, która przez ostatnie półtora tygodnia wydawała się wiecznością.

W mgnieniu oka strach zajrzał mi do dupy i zrewidował plany, które nie były wcale odległą przyszłością. Najpierw myślałem, że odpuszczę piątkowe rozbieganie i „do soboty” się pozbieram na trening - gówno, oczywiście nic z tego nie wyszło, a majowy weekend stał się dla mnie więzieniem, z którego nie miałem szans uciec. Start w Run of Spirit i Biegu Szpota na 10km zaparkowałem na półce „Niespełnione”. Zapomniałem też, że początek sezonu to trzy nowe życiówki na 10km i 21km, a w Hanowerze wynik maratonu poprawiony o całe 10 minut. Przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie.

Niczego już mi się nie chciało, a wręcz odechciało wszystkiego. Nadzieje przerodziły się w nienawiść, a potem w bezsilność. Znienawidziłem Endo i wszystkie portale, zrobiłem zwrot o 180 stopni. Stres opanował wszelkie zakątki mojego mózgu. Jadłem z przymusu, dnie spędzałem na stojąco, a nocami błagałem o sen. Schudłem ponad 1,5 kg. Ratowały mnie silne ramiona i żona, której świat też wywrócił się do góry nogami.

Teraz zbieram się w sobie. Kręgosłup mam wstawiony i sumiennie wykonuję zadany zestaw ćwiczeń. Od zeszłego czwartku przebyłem ogromną drogę i nauczyłem się chodzić na nowo. Chwilami jeszcze boli, ale tym razem się nie dam. Nie po to pĄpowałem i deskowałem żeby mną byle uraz pomiatał. 

Właśnie byłem „przetruchtać” marne 2km, które sprawiły, że nadzieja wróciła.

czwartek, 2 kwietnia 2015

10. PZU Półmaraton Warszawski - mój Sen o Warszawie


Ostatnia prosta,
okazja do sprawdzenia techniki
Tak, ten bieg spędzał mi sen z powiek przez cały przedstartowy tydzień. To nic, że czułem się dobrze przygotowany. To nic, że testowa dycha poszła ładnie i planowo. Powieka latała mi jak cholera, po ostatniej kraksie w Warszawie. Trzeba było się więc przekonać na własnej skórze jak przepracowałem zimę i jak bardzo mam (nie)odporną głowę. Warszawa, wiadomo - z Poznania niedaleko. W zasadzie, taki wyjazd to nic szczególnego, gdyby nie kilka rzeczy, które odmieniły całkowicie charakter tego wyjazdu. 

Najpierw wspólne Pasta Party z najbardziej kreatywną drużyną świata czyli Smashing Pąpkins, a potem kontynuacja wygłupów w towarzystwie Suchej Szosy i Krasusa, który dodatkowo nas nakarmił i przenocował. Gdyby nie było tej towarzyskiej otoczki pewnie bym siedział i myślał, analizował i planował - no kurde, ile można?!


Sobota przebiegła fantastycznie i byłem naprawdę mile zaskoczony gdy w niedzielny poranek, pierwszy raz, od co najmniej tygodnia, wstałem wyspany, pomimo zmiany czasu. Strój uszykowany, supporty gotowe - ruszyliśmy planowo (;-) na start. Tam oczywiście drużynowa rozgrzewka i przygotowania do biegu. Nerwowo zrobiło się dopiero na 10 minut przed startem - wiadomo - adrenalina buzuje, a w moim przypadku, wylewa się wręcz uszami - skok przez płotek i jestem w czerwonej trefie startowej. Taka jakby nobilitacja. Obok mnie najlepsi zawodnicy planujący biec półmaraton poniżej 1 godziny i 25 minut. Przed nami już tylko Elita.


Strategię na bieg miałem od dawna wyrytą głęboko w korze mózgowej. Dla pewności zrobiłem sobie jej kopię, przyklejając rozpiskę tempa do Garmina. Tak, w teorii miało być prosto - rozpocząć wolno w tempie 4:03 min/km i przyspieszać co 3 kilometry aż do tempa 3:52 min/km. Oczywiście plan, planem, a życie toczy się swoim rytmem :-) 

Zacząłem za wolno. Ja! Za wolno! Zawsze się wyrywam do przodu i potem żałuję, wiec tym razem błagałem by się nie zapalić na starcie. Udało się - no prawie, bo nie trafiłem w tempo aż o 5 sekund na kilometrze. Na kolejnym to samo! Po dwóch kilometrach zanotowałem 10 sekund straty. Do teraz nie wiem jak to się stało, ale nie wyrwałem do przodu by nadrabiać (jaki to człowiek robi się mądry z wiekiem ;-). Stopniowo i sukcesywnie realizowałem plan.

Nasze pĄkibicki

Gdyby nie doping Najlepszych Kibicek Świata (Iza, Justyna, Magda, Martyna) i Drużyna Smashing Pąpkins, ten bieg nie wyróżniał by się niczym od innych, gdzie samotnie mierzyłem się z dystansem.
Do 6.km zupełnie nie zdawałem sobie sprawy co tak naprawdę dzieje się wokół mnie. Jakieś przetasowania, formowanie grup, raz przed oczami zielone kompresy, raz czarny trisut. Normalnie karuzela, a ja w samym środku tego wydarzenia.

Jedenasty kilometr - wyprzedzam / fot. Martyna

Po dziewiątym kilometrze towarzystwo się uspokoiło, peleton się rozciągnął, a ja realizowałem plan szukając zająca, z którym mógłbym zabrać się do przodu. Dopiero na zbiegu, po 12.km uświadomiłem sobie co oznacza negativ split, który sobie rozpisałem. Tak, kula znalazła mózg! Ale dlaczego dopiero po półmetku? Tego do dzisiaj nie wiem. Dotarło do mnie, że pomimo szybkiego już tempa nie mogę sobie pozwolić na trwanie w takim rytmie, o zwolnieniu nie wspominając. Ja muszę jeszcze przyspieszać, aż do samej mety! Plan to plan, nie mogę zawieść. Gdy wpadłem do tunelu na 15.km byłem w takim ciągu, że patrząc na filmy wyświetlane na telebimach myślałem, że frunę. Szesnasty kilometr pojawia się niespodziewanie a ja jestem w euforii. Gnam jak oszalały, wiedząc, że to moje tempo docelowe do samej mety. I właśnie wtedy się rozproszyłem.

Nie wiem jak, i skąd, pojawiła się myśl "a co by się stało gdybyś nagle dogonił Krasusa?". Przegoniłem rogate myśli lecz nie minęło 500m i widzę przed sobą czerwone spodenki. Sprawdzam buty - pomarańczowe! To nie dzieje się naprawdę, tylko nie to! A jednak. Wytężam wzrok i widzę napis na koszulce "Krasus". O ja pierdole. Tysiące myśli przemknęły mi przez głowę. Sprawdzam Garmina - ja biegnę swoje i nie jest możliwe bym go dogonił. Coś musiało się wydarzyć. Całe szczęście biegnie. Wreszcie go doganiam:

- "dawaj Bracie, lecimy razem do mety"
- "stałem 2 minuty, pośladek i udo mi wysiadły. Biegnij! Ja dotruchtam" - usłyszałem
- "uff, da radę" - pomyślałem

Okolice 19 - 20-tego kilometra / fot. AMCicszewscy 

Gnam więc samotnie dalej. Wyprzedzam. Przy mojej taktyce, niestety, nie miałem możliwości podczepić się do kogoś. Siedemnasty kilometr mija zadziwiająco szybko. Pojawia się 18. i rozpoczyna się podbieg. Wiem, że nie będzie łatwo ale jestem przygotowany. "Nie z łydek, tylko z pośladków, z po-ślad-ków, z po-ślad-ków" powtarzam jak mantrę, choć wiem, że przeciwny wiatr nie pomaga. Jestem na górze. Zaraz odpalę "rakietę" i... gówno! Taki wiatr od 19. kilometra, że dech zapiera. Zaczynają się zakręty, a wiatr się wzmaga.

Tempo 2:47 min/km

Czarne myśli pojawiają się w głowie, ale nie mam na nie czasu. Mijam matę na 20.km, pora dać z siebie wszystko! Tylko kto włączył ten cholerny wiatr i gdzie jest ta upragniona meta!? Końcówka z zakrętami nie sprzyja zerwaniu się do ostatecznego ataku. Nie zamierzam jednak odpuszczać i jeszcze przyspieszam. Zakręt w prawo i widzę bramę! Jest!


Gnam w trupa i mijam wszystkich w zasięgu. Nic nie widzę i nic nie słyszę. Hipnotyzuje mnie zegar, który wskazuje 1:23 z sekundami. Wpadam na metę! Stopuję Garmina. 1:24:02 - nieźle. Szybko na glebę i robię 21 pĄpek. Justyna odnajduje mnie natychmiast i rzuca się na szyję... żyję :-)
Czekam na resztę, bo okazuje się, że jestem pierwszym Pąpkinsem na mecie. Kibicujemy dobiegającym na metę, nie tylko naszym. Atmosfera jest znakomita. Każdy pĄpkins pĄpujący na mecie dostaje od nas różowe okulary. Wyglądamy nieziemsko. Takie zakończenia to ja lubię :-)

Zbieramy szyki
Taka tradycja
Kibicować też potrafimy
Radość biegania

A wynik? Dotychczasowy poprawiłem o blisko 2 minuty. Na pierwszy rzut oka, trudno cokolwiek powiedzieć. Życiówka, to jasne, ale dla mnie i pewnie wielu innych, jest on po prostu "z dupy".
Dopiero po analizie danych organizatora mogę się uśmiechnąć. Ostatni kilometr przebiegłem ze średnim tempem 3:15 min/km. Finiszowałem rozpędzony do 2:47 min/km a cały półmaraton pokonałem w tempie 3:58 min/km. I tu pojawia się banan na twarzy. Udało mi się złamać magiczną barierę 4 minut na kilometr - spełnił się mój sen o Warszawie - jestem zadowolony!

Najwspanialsza Drużyna Ever!

niedziela, 15 marca 2015

Przeziębienie i 38:04

Radość biegania
czyli Maniacka Dziesiątka 2015.

Jeszcze tydzień temu nie mogłem się pozbierać na trening z powodu przeziębienia i ostrego kataru. Na szczęście, nie miałem gorączki i mogłem, z dwudniowym opóźnieniem zrobić trening 8x1km, który miał mnie ostatecznie dobić lub przywrócić do żywych. Ledwo dałem radę, a po drugim odcinku miałem ochotę wracać do domu. Tempo 3:25 min/km zdecydowanie mnie sponiewierało.

Przeziębienie w końcu się rozeszło i pełen nadziei oraz obaw, konsultowałem w piątek mój sobotni start. Okazało się, że muszę dać sobie na wstrzymanie i pobiec na hamulcu. Po pierwsze, ta dycha nie jest celem samym w sobie, a po drugie muszę się nauczyć biegać na zawodach, o przeziębieniu nie wspominając. Zaparkowałem więc z pokorą marzenia o wyniku w okolicach 36 minut i przyjąłem do wiadomości wytyczne. W sumie to nawet mocno nie bolało. 

Martwiłem się tylko o jedno: nie za szybko na starcie! Mając już parę startów na koncie wiem, że mam gorącą głowę i pomimo zaciągania hamulca ruszam zbyt ostro. Tym razem miało być inaczej. Maniacka ma trasę dość płaską, z tym, że początek jest z górki co powoduje lekkość w przyspieszaniu i brak poczucia wyższej prędkości więc z premedytacją ustawiłem się w dalszej części strefy A, do której mnie przydzielono.

Punktualnie o 12:00 ruszyliśmy. Od samego startu niecierpliwie spoglądałem na Garmina. Dużo częściej niż zwykle i tym razem cieszyły mnie jego wskazania: 4:04, 3:50, 3:47 aby wreszcie podsumować pierwszy kilometr z tempem 3:42 min/km. Idealnie, lepiej nie mogło być. Niestety, w tym miejscu plan przewidywał zwolnić. Tak, kuźwa! Od drugiego kilometra miałem biec wolniej o 5 sekund na kilometr. Bez specjalnej napinki poluzowałem więc i wskoczyłem na tempo 3:47 min/km.

Do skrętu przy Starym Browarze w okolicach 5. kilometra nic się specjalnego nie działo, biegłem jak z ustawionym tempomatem, aż nie zobaczyłem legendy poznańskiego biegania, Mariana Kapitańczyka. Był dosłownie 100m przede mną i serce wtedy zabiło mi mocniej. Mam szansę! Niestety, również od tego momentu dostaliśmy wiatr w twarz, który w tym roku towarzyszył nam aż do samej mety. Walcząc więc z wirtualnym przeciwnikiem, parłem do przodu.

Marian przy znaczniku 6. km a łydka podaje

Na moście Rocha dopadłem Mariana i korzystając z podbiegu oraz mocnego, przeciwnego wiatru postanowiłem "zaatakować" i uciec. Serce biło z wrażenia a nogi dzielnie i rytmicznie pokonywały kolejne metry.  Biegłem bez oglądania Garmina i mętliku w głowie, realizując skrzętnie zadaną taktykę. Reszta dystansu znów wyparowała mi z głowy i dopiero widząc na mecie zegar, który pokazywał 37 minut zorientowałem się, że należy docisnąć jeszcze końcówkę. 

Nie zdążyłem. 38:04 to moja nowa życiówka, ale nie żałuję tych czterech sekund. Zdobyłem coś o wiele bardziej cennego. Przekonałem się, że można, przy dobrej taktyce zrobić życiówkę, bez umierania i bólu. To jest właśnie radość biegania, która cieszy mnie najbardziej, zwłaszcza, że Marian kończył ponad minutę po  mnie :-)

sobota, 28 lutego 2015

Obóz

/foto Julita Chudko
Tym razem padło na Tatry. I dobrze! Magia i majestat tych gór powodowały, u mnie od zawsze, skrajne odczucia, od euforii po strach. Te nasze są tak piękne a jednocześnie bezlitośnie niebezpiecznie, że biada temu kto je zlekceważy.

Kiedy w listopadzie zobaczyłem, że obozybiegowe.pl szykują wyjazd na luty, nie miałem wątpliwości - muszę jechać. Okazało się, że plany treningowe i startowe idealnie wpisują się w kalendarz, na którym oznaczyłem wyjazd. Tak to ja lubię :-)

Lista rzeczy do spakowania obejmowała 107 pozycji - miałem wrażenie, że wyprowadzam się z domu choć podświadomie wiedziałem, że użyję tylko część z nich a reszta będzie "na wypadek". I tak oto, do przepastnej torby poleciała pozycja: koszulki bawełniane - które nawet nie ujrzały światła dziennego, ale to mało istotne. Ja nie pojechałem się tam "ubierać" tylko biegać przecież. A bieganie "tam" to naprawdę fantastyczne odczucie.

Trawers na końcu podejścia do Doliny Pięciu Stawów
Już w pierwszy dzień polecieliśmy na Nosal. Nie dość, że góry, nie dość, że zima, nie dość, że śnieg to jeszcze zachód słońca nas zastał na szczycie - normalnie bajka. Lepszych okoliczności bym sobie nie wymarzył. Towarzystwo już na wstępie okazało się bardzo zgrane, o Krasusie, z którym dzieliłem pokój nie wspominając. Ostatnią rzeczą o jakiej bym pomyślał to pogoda, która przy naszym poziomie szydery nie miała żadnego znaczenia, a okazało się, że i ona przez cały tydzień dopisze. Tylko biegać.

W Dolinie Pięciu Stawów
Kolejnego dnia, czyli w niedzielę, po porannym rozruchu - mały rekonesans - częściowo trasą biegu Sokoła. Pobiegliśmy Drogą pod Reglami do Doliny Strążyskiej, dalej na Czerwoną Przełęcz, Sarnią Skałę, czarnym szlakiem do Kalatówek i dalej do Kuźnic. Pokonując ostatni kilometr po zaśnieżonym szlaku w tempie 3:48 min/km nie miałem wątpliwości - będzie szedł ogień z dupy. Obym dał tylko radę. Okazało się, że obowiązkowe zajęcia z rozciągania i siły na sali, które organizowali nam Agnieszka z Olkiem przywracały mięśnie na swoje miejsca tak, że na rano byłem gotów na kolejną dawkę szaleństwa.

Tymczasowa suszarnia na Gubałówce
Od poniedziałku zaczęliśmy więc tydzień "dynamicznie" pokonują trasę Palenica Białczańska - Dolina Roztoki - Dolina Pięciu Stawów - Wodogrzmoty Mickiewicza - Morskie Oko - Palenica Białczańska. Nie będę się rozpisywał, że pięknie, że wspaniale - tak było codziennie, bez wyjątków. Zajebistość nad zajebistościami. I pomimo wewnętrznego przekonania, że dzisiaj powinienem przyhamować, zaoszczędzić sił na kolejne dni, tempo na powrocie osiągało wartości w okolicach 3:45 min/km. Takie towarzystwo. Wieczorem nie miałem siły leżeć.

Nasza obozowa lodówka
We wtorek, dla równowagi, poranny rozruch i rozbieganie na Antałówkę zakończone rytmami 10x200m/200m w tempie 3:05 min/km na stadionie. Uśmiech z twarzy praktycznie nie znikał choć rozum mi w głowie warczał - zwolnij, to dopiero początek obozu! Dobrze, że Krasus dał mi radę - nie po to jest obóz aby się oszczędzać - bo jeszcze bym grzecznie odpuścił. Wiedziałem już więc, że damy w palnik w kolejne dni.

Smashing Pąpkins
Aby nie być gołosłownym, w środę, niby taka tam wycieczka do Kościeliska i powrót przez Gubałówkę. Skończyło się tym, że wylądowaliśmy w Poroninie i zafundowaliśmy sobie siedmiokilometrowy podbieg na koniec a dystans z planowanych 25-26km wydłużył się do 32km - to przecież takie naturalnie. W końcu obóz to obóz!

Dolina Strążyska
Więc kiedy człowiek myśli, że kulminacja już nastąpiła, wtedy się okazuje, że po porannym rozruchu, w czwartek, lecimy na stadion robić bieg ciągły w drugim zakresie. Po wstępnych dywagacjach co dla każdego znaczy BC2 (różne były opinie) - uznaliśmy z Krasusem, że nam najbardziej przypadła do gustu definicja: "to taki bieg w tempie maratońskim" na 8, 10 lub 12km. Więc zamiast zrobić zadanie 20 kółek stadionowych w czasie 1:42s dających tempo 4:10 min/km polecieliśmy całość w 4:04 min/km, bo przecież "obóz to obóz" - nie wolno się oszczędzać. Wieczorem już tylko marzyłem o rozciąganiu, które po chwilowym cierpieniu przynosiło wyczekiwaną ulgę i świeżość o poranku.

Rówień Waksmundzka
Piątek miał być ukoronowaniem dotychczasowych "wyczynów". Jako "obczaskani" bywalcy tatrzańskich szlaków dokonaliśmy modyfikacji planów trenerskich i zapragnęliśmy doświadczyć skyrunningu na wysokości powyżej 2000m. Prosta więc trasa: parking Wierch Poroniec - Rusinowa Polana - Gęsia Szyja - Waksmundzka Rówień - Murowaniec - Kasprowy - Kuźnice otrzymała kolejne punkty orientacyjne: Liliowe i Beskid. Do Murowańca, na wyścigi, było czystą przyjemnością, natomiast szaleńczy zbieg z Kasprowego spowodował, że nogi wbiły mi się w dupę. Tym razem tempo dochodziło na niektórych kilometrach do 3:40 min/km. Naprawdę trzeba było uważać na drzewa i kamienie. Pomimo wiatru na grani, zmęczenia na podbiegach, mokrych skarpetek i dobijania palcami na zbiegach - uśmiech nie schodził mi z twarzy. Świadomość końca tatrzańskiej przygody nadciągała wielkimi susami. Ratowało nas jeszcze wieczorne "pizza party" i oficjalne rozdanie dyplomów na zakończenie obozu.

W drodze do Murowańca
Sobota była już tylko formalnością. Truchcik w towarzystwie halnego do Doliny ku Dziurze i z powrotem, ukraszony kilkoma spektakularnymi glebami, również w moim wykonaniu, zakończył tytułowy Obóz.

Beskid zdobyty
Przez ten, naprawdę (za)krótki, tydzień poznałem wspaniałych ludzi i przekonałem się, że jednak może być coś piękniejszego niż Tatry - to Tatry zimą, zwłaszcza zwiedzane biegiem.

sobota, 24 stycznia 2015

Cisza

Wiem, wiem zauważyłem - powiało trochę stęchlizną.
Przyznam się szczerze, nie chce mi się pisać! Tegoroczna zimowa aura, która jest tak przyjazna biegaczom, zupełnie nie skłania mnie do napisania czegokolwiek.

Po okresie roztrenowania biegam, biegam, biegam i pĄpuję. Całą pozytywną energię poświęcam na nocne zwiedzanie Poznania.


Niestety, obecna pora roku, kiedy rano wstaję po ciemku, a jak po pracy szykuję się na trening - też jest już ciemno sprawia, że chwilami czuję się jak kret. Jedyny zastrzyk widoków i słońca, które akurat nie rozpieszcza w tym sezonie swoimi promieniami to niedzielne poranki w lasach wokół Malty.

Także, tego... trenuję do nowego sezonu, nie rozczulam się nad sobą ale pisać chwilowo nie mam o czym. Pierwszy tegoroczny start to Maniacka Dziesiątka a potem już pójdzie, choć impreza sezonu jaką miał być Bieg Rzeźnika nie wypali. Nie wylosowano mojej pary. Zresztą, pal licho brak naszego szczęścia - losowanie i wyciąganie zawodników z list rezerwowych zrobiono w taki sposób, że straciłem całkowicie szacunek do organizatorów i zadeklarowałem, że już nigdy nie zapiszę się na Rzeźnika - nie mam zamiaru brać udziału w takiej farsie, o.

Poza tym standardowo, nie licząc faktu, że w zeszłym tygodniu potrącił mnie samochód na przejściu dla pieszych podczas treningu. Nic mi się nie stało, choć ślad na lewej piszczeli pozostał.
Wyciskam więc dalej poty na treningach w oczekiwaniu pierwszych startów.