środa, 26 listopada 2014

Roztrenowanie

Podobnie jak Święta, prędzej czy później się kończy. U mnie cieszyłem się niezmiernie, że ten moment nastąpił wcześniej, bo nic dobrego, niestety mi nie przyniósł. W pierwszym tygodniu pobiegałem ledwo trzy razy w tygodniu po 7 kilometrów aby nie mieć objawów odstawiennych i w kolejnym tygodniu natychmiast się rozchorowałem. Co zrobić, taki los. To było moje pierwsze roztrenowanie bez biegania od półtora roku. Miałem pograć w tenisa, pojechać na basen albo jeździć na rowerze. I co? Jelito! 

Nawet z domu nie wyszedłem. Łeb mnie napieprzał, zatoki spuchły, katar rozsadzał nos a gardło piekło 24h. Pierdzielę taki roztrenowanie. Z ulgą wróciłem na biegowe ścieżki w zeszłym tygodniu i rozpocząłem przygotowania do nowego sezonu. Tyle o roztrenowaniu, a licznik kilometrów nadal bije i w tym roku wskazuje już 3164km.

czwartek, 23 października 2014

15 Poznań Maraton, czyli o jeden bidon za daleko

Mieszane uczucia - tak chyba mogę nazwać to co zostało w mojej głowie po ostatnich zawodach, ale jak zwykle muszę zacząć od początku…

Kiedy zdruzgotany warszawskimi wyczynami wracałem do Poznania już rodził się w mojej głowie szatański plan. Zrobię badania i jak lekarze pozwolą (nie wyobrażałem sobie innej opcji) zapiszę się na Poznań Maraton.

Ten pomysł wydawał się jedynym możliwym scenariuszem, który dawał mi nadzieję na niezmarnowanie wypracowanej przez rok formy. Można powiedzieć: jak nie drzwiami to oknem :-) Na całe szczęście echo serca i EKG wysiłkowe, które robiłem w czwartek przed zawodami, potwierdziły tezę, że serce mam w najlepszym porządku i spokojnie mogę dalej biegać.


Kilka telefonów i miałem już swój własny numer startowy. Tym razem totalny luz. Zero napinki - z takim założeniem stawiłem się na linii startu. Oczywiście, nie byłbym sobą, gdybym nie zaplanował, choć w znikomej części tego maratonu. No jakiś plan musi być!

Wystartowałem więc naprawdę spokojnie i do 7. kilometra szukałem miejsca w szeregu. Dalej miałem już towarzystwo, które wydawało się biec moim tempem czyli w okolicy 4:20 min/km.
Na 12km planowo odebrałem bidon z Vitargo od mojego supportu, w który postanowiłem się wyposażyć po ostatnim odwodnieniu - tak, zazwyczaj na zawodach zwilżałem tylko usta wodą. Tym 
razem miałem zamiar wyciągnąć wnioski z własnych błędów.

Pokonywanie trasy przebiegało znakomicie. Tempo utrzymywałem bez większego wysiłku i w nienaruszonej formie dotarłem do 25-tego kilometra. Tu czekał na mnie kolejny bidon z Vitargo, który sączyłem aż do Antoninka, czyli do 30-tego kilometra.

No i tutaj zaczął się mój prawdziwy maraton. Najpierw poczułem kolkę (pierwszy raz na zawodach), która przerodziła się w mulący ból brzucha. Wytrzymałem biec swoim tempem raptem do 34km. Przy najbliższym wodopoju wiedziałem, że dłużej tak nie pociągnę. Robiąc łyk zimnej wody z kubeczka poczułem jak kurczy mi się żołądek i zbliża się paw. Okazało się, że nie był sam! To było całe stado, a dokładnie cztery pawie.

Po tych ekscesach, które trwały ładnych parę minut, wróciłem na trasę ale nogi już ostygły i właśnie zaprotestowały. "Żywcem mnie nie wezmą", pomyślałem i skończyłem marzyć o maratonie bez bólu i cierpienia. Trzy kolejne kilometry zajęło mi rozbieganie i powrót do jako-takiego tempa. Niestety, nie miałem już szans na finisz, o którym marzyłem. 


Na 40-tym kilometrze zacząłem opadać z sił. Dalej już było tylko pod górkę, zwłaszcza do Mostu Teatralnego. Gdyby nie oszałamiający doping kibiców kończyłbym w mizernym stanie. Całe szczęście, gdy wybiegłem na ostatnią prostą przed metą, zobaczyłem zegar, który wskazywał 3:18 z haczykiem. Resztą sił zerwałem się do sprintu aby zaliczyć metę w 3:18:54. Tak, to moja nowa życiówka :-)


Kiedyś, najgorszym dla mnie pytaniem, było to o miejsce na mecie. Obecnie zastąpiło je nowe: to jak, jesteś zadowolony? Z życiówki owszem, ale z wyniku nie. Cóż, taki los amatora - wszystko trzeba przećwiczyć na własnej skórze, nawet nawadnianie :-)


I jeszcze na koniec… naprawdę, nie wiem jak to możliwe ale 30 kwietnia tego roku, kiedy przed kołobrzeskim maratonem wiedziałem, że jesienią zamiast w Poznaniu pobiegnę Warszawę, nie mówiąc już o tym, że poznańska trasa nie była jeszcze znana, śnił mi się finisz na Moście Teatralnym w kierunku do Ronda Kaponiera! Magia czy co?!

wtorek, 30 września 2014

DNF

Smashing Pąpkins
Wiadomo jak miało być. Miała być życiówka, i to z przytupem. Poniżej 3 godzin. Przygotowanie - było, nastawienie - było, moc - była, pogoda - była. To co się stało, że się zesrało? Nie muszę chyba dodawać, że w życiu bym nie pomyślał, że nie skończę biegu, który rozpocząłem.

Po wspólnej rozgrzewce z ekipą Smashing Pąpkins (najlepiej zorganizowana drużyna jaką znam :) udaliśmy się na start. Ostatnie siku w krzakach i stoję w swojej strefie. Zostało 5 minut, które minęło zadziwiająco szybko.

Zacząłem spokojnie, lepiej nie mogło być. Pierwszy kilometr w 4:24 i kolejny 4:20 min/km. Grupka ustabilizowała się i powoli zaczęliśmy się rozpędzać. Kolejne dwa kilometry równiusieńko w 4:14 min/km. Tego dnia postanowiłem nie sugerować się Garminem, ustawiłem go wyłącznie w tryb stopera i oznaczałem LAP'y ręcznie przy mijanych flagach. Na 7km zarejestrowałem dziwy ucisk w okolicy serca. Był na tyle odczuwalny, że zacząłem o nim myśleć. Uznałem go za objaw euforii związanej z idealnie trzymanym tempem, które nadal wynosiło 4:13-14 min/km na każdym kolejnym kilometrze. Na 10km zapomniałem o bólu - ustąpił, a ja gnałem dalej. Kilometry znikały pod nogami. Na 18km ból powrócił. Tym razem był bardziej odczuwalny i bardzo podobny do tego z Berlina w 2013 roku. Rozproszyłem się. Nie pomógł czas na półmetku poniżej 1:30. Zacząłem się niepokoić, ale nadal nie zwalniałem. Na 22km podjąłem decyzję, że szukam ekipy Ratowników medycznych aby się z nimi skonsultować. Zwolniłem ale się nie poddałem. Ratownicy stali na zawrotce, przy Świątyni Opatrzności. Zatrzymałem się. Chwila rozmowy, pomiar tętna i propozycja wezwania karetki - ból ustąpił. Przy zmierzonym tętnie 127 bpm uznałem, że wysiłek jeszcze się nie rozpoczął i odmówiłem. Ruszyłem dalej mając świadomość, że grupa na 3:10 jeszcze mnie nie dogoniła. Na 26 kilometrze ból powrócił i stwierdziłem, że to już nie przelewki...

W głowie trwa walka na śmieć i życie - jaką decyzję podjąć? Docieram na koniec Arbuzowej i widzę ambulans, jeszcze się waham. Biorę głębszy wdech i schodzę z trasy (!), za barierki - dokładnie na 27 kilometrze...

Siedzę w aucie Ratowników i obserwuję biegnących. Przeprowadzają wywiad i spisują moje dane.

- "Czy ktoś w rodzinie miał problemy z sercem?"
- "Tak, dziadek - zmarł na zawał"

Pomiar tętna, poziom cukru - wszystko prawidłowe. Zgadzam się na założenie wenflonu - na wszelki wypadek i proszę o telefon. Chcę zadzwonić do żony. Przelatuje grupa na 3:10, mam jeszcze szansę na życiówkę. Ustalamy z Ratownikami, że przyjedzie karetka aby zrobić mi EKG.

- "03 do 010..."

Nie zdążyłem wziąć łyka wody, słyszę wycie syren i niebieskie koguty.

- "Ja pierdole, jaki wstyd" - uświadamiam sobie, że to zamieszanie z mojego powodu.

Ponowny wywiad i wsiadam do karetki. Rozmawiamy. Kładę się do EKG. Przelatuje grupa na 3:15, życiówka nadal jest w zasięgu.

- "Serce wygląda w porządku ale zróbmy badanie krwi, żeby się upewnić - pojedziemy do szpitala" - słyszę.

Wenflon mam źle założony, wbijają mi poprawie kolejny, na drugiej ręce. Mam więc dwa. Proszę ponownie o udostępnienie telefonu - jakoś się nie składa. Przypinają mnie pasami, za chwilę ruszamy. W karetce nie ma miejsc siedzących są tylko nosze, na których mnie położyli.

- "Dajcie mi zadzwonić!"
-  "My to załatwimy" - pada odpowiedź więc podaję numer

Jedziemy na sygnale. Przez okno w dachu widzę przelatujące chmury, potem podwieszany sufit i lampy. Już wiem, że na Narodowy dzisiaj nie wbiegnę. W szpitalu spędzam 7 godzin. Robią mi kolejne EKG, badanie krwi, prześwietlenie klatki piersiowej, dostaję 4 kroplówki i znów badanie krwi. W sumie mam 13 nakłuć po igłach. Dziś zaliczam krew, pot i łzy bezsilności, które płyną mi po policzkach - nie tak to miało wyglądać.


Ze szpitala wychodzę z potwierdzeniem, że serce mam w porządku. Prawdopodobnie był to nerwoból, który odczułem w okolicy serca - trudno, stało się. Nie to jednak było najgorsze. Najgorsza rzecz jaka się wydarzyła tego dnia to telefon który odebrała żona:

 - "...proszę szybko przyjechać do szpitala. Nie wiemy czy mąż jest przytomny"

Na koniec mam więc radę. Jeśli kiedykolwiek zejdziecie z trasy, o własnych siłach, lub tak jak ja, tylko profilaktycznie - czego Wam absolutnie nie życzę - wykorzystajcie moje doświadczenie i koniecznie zadzwońcie do kogoś z rodziny i uprzedźcie, aby nie było tragedii. Wiem, że nie biega się z telefonem ale w miarę możliwości zwróćcie się do kibiców lub przechodniów - jestem przekonany, że pomogą.

piątek, 5 września 2014

W czarnej dupie przygotowań

Miało być o obozie biegowym w Szklarskiej Porębie.
Miało być o życiówce i super wyniku na 10km.
Miało... ale nie jest, bo tym razem wcale nie jest dobrze.

W każdej wolnej chwili stuka mi w głowie jeden slogan. "Jestem leszczem". Zasięgając opinii na temat stanu moich przygotowań nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy. W sumie to sam nie wiem na co ja właściwie liczyłem. Naiwny jakiś czy co? 


Sformułowanie "... wy amatorzy nie umiecie cierpieć na zawodach..." przyprawiło mnie o zawrót głowy. "Byle ból i już odpuszczacie..." - niestety, taka prawda boli. Boli bardziej niż fizyczny ból na zawodach. "Na treningach biegasz znakomicie... i umiesz biegać szybko..." i co z tego, jak na zawodach byle ból brzucha każe mi zwolnić. No nie umiem w trupa i nie potrafię się tego nauczyć!

"Ja, w tygodniu przed półmaratonem biegałem 170km a ty masz luz i jeszcze sobotę wolną". "Ciągły biegasz w 3:55 min/km a zawody 3:51 min/km - ty powinieneś lecieć do przygu!". "Ja biegałem ciągły w 3:25 min/km i było ciężko ale na zawodach, połówkę, biegłem wtedy w 3:00 min/km, to normalne"

Normalne? To ja chyba normalny nie jestem. Jestem leszczem, który nie umie cierpieć. Jeśli zawody można (a może trzeba?) biegać 25 s/km szybciej od ciągłego w drugim zakresie to co ja tam robię?
To spacer jest jakiś czy zakupy w centrum handlowym?

Słabo mi.

środa, 30 lipca 2014

Urlop z metą na Śnieżce i nie tylko...

Jak zwykle, urlop zapowiadał się normalnie. Pojedziemy w Karkonosze, pochodzimy po łagodniejszych górach, pozwiedzamy, obejrzymy zamek Czocha, wszystko na spokojnie. Plan był dobry - do czasu. Tydzień przed wyjazdem zadzwonił telefon "słuchaj taka sprawa... jedziemy w Karkonosze... tam jest taki bieg na Śnieżkę... może chciałbyś pojechać z nami?"



No i się zaczęło. Jak to zrobić, żeby pobiec w sobotę w dniu, w którym mieliśmy dopiero dotrzeć w góry. Wyjście było banalnie proste - pojedziemy w piątek po pracy :-) I tak oto stanąłem na linii startu w Karpaczu, dziwnie spokojny i wypoczęty.

Smashing jest tylko jeden

Taktykę na bieg miałem wyrytą w korze mózgowej - lecę na tętno - to jedyny wskaźnik wysiłku, który mogę kontrolować podczas biegów górskich. Niestety, jako nowicjusz, zbieram dopiero doświadczenie i testuję wszystko na sobie. Tym razem również tak miało być - polecę z tętnem 175 bpm aby zobaczyć czy wytrzymam biec całą trasę i nie paść przed metą. Odcięcie w tym stylu już przetrenowałem w Kołobrzegu i nie chciałbym tego powtarzać.

Taka akcja, że #WszyscyZaBo

Nie szalałem więc od początku choć widok czołówki biegu jakoś tak dziwnie na mnie działał. Po pierwszym kilometrze w tempie 4:08 min/km wyprzedziłem Izabelę Zatorską i nie byłem w stanie stwierdzić czy zbytnio nie poszalałem. Przy takim tętnie mogę śmiało powiedzieć, że opuściłem strefę komfortu dość dawno ale jednocześnie mam trochę zapasu do zakwaszenia się.

Jak mówili znajomi, do "Wangu" idzie biec a potem już trzeba iść - no chyba ich pogięło! Jak dobiegłem do tego kościoła zrozumiałem o czym mówili. Było tak stromo, że cieszyłem się w duchu,  że nie padał deszcz - na bank pojechałbym w dół po kostce brukowej, którą wyłożona była trasa. Jęknąłem i kontynuowałem bieg, kontrolując cały czas tętno.

Nieliczni kibice dopingowali a ja, pogodzony mentalnie z faktem biegu pod górę (to daje właśnie tą radość) do samej mety, odliczałem spokojnie mijane kilometry. Pogoda sprzyjała. Było pochmurno a wiejący wiatr jakoś nie przeszkadzał. Na łagodniejszych odcinkach przyspieszałem a na tych stromych zwalniałem by zachować "w miarę" założone tętno.

Udana próba łapania pełnego kubka

Strzecha Akademicka - tu już miałem ochotę by polać się wodą i popić żel, który zjadłem kilka minut wcześniej. Na liczniku miałem już ponad 9km i szykowałem się powoli na podbieg od Domu Śląskiego na szczyt. Po dotarciu na Główny Szlak Sudecki zacząłem przyspieszać. Czułem wyraźnie, że trasa biegnie ze sporym nachyleniem w dół. Głupio by było nie skorzystać :-) Kilometr zaliczony w tempie 3:58 min/km.

Rozkręcam się

Byłem tak rozpędzony, że nie złapałem kubeczka z wodą, który podawał mi wolontariusz a fontanna wody przeleciała dobrych kilka metrów. Usłyszałem tylko jęk zawodu zgromadzonych kibiców ale nie w głowie było mi się zatrzymywać. Zaczynał się podbieg na Śnieżkę.

Szczyt majaczył jak trzy tygodnie wcześniej tak, że nie byłem w stanie zobaczyć czy biegnie ktoś przede mną czy nie. Zaczynało się robić stromo. Tętno skoczyło na 180 bpm ale nie zamierzałem zwalniać. Parłem do przodu w nieznane. Z powodu mgły lub pewnie raczej chmury, która zawisła nad Śnieżką nie widziałem ile zostało jeszcze do mety. Strasznie trudno rozpocząć finisz gdy nie wie się ile jeszcze zostało do pokonania. Ludzie w pelerynach snuli się spokojnie na szlaku a ja dostrzegłem majaczącą postać "w zielonym". Patrzyłem już tylko pod nogi bo zadzieranie głowy i szukanie szczytu było niepotrzebną stratą w tych warunkach.

Po którymś z zakrętów usłyszałem znajome głosy. To doping moich kibiców - czyli meta już blisko. Wyrwałem wtedy, ostatkiem sił, do przodu. Postać "w zielonym" dosłownie została z tyłu a ja wpadałem na metę. To chyba już taka tradycja, że na mecie nie ma zegarów i w sumie nie wiesz czy jesteś na mecie czy nie. Leżącą matę zignorowałem i parłem dalej w stronę schroniska  aż dobrzy ludzie nie zaczęli wykrzykiwać, że to już, że wystarczy. Finisz.

Meta już zaliczona a ja biegnę dalej

Byłem w siódmym niebie. Strzeliłem 20 tradycyjnych pĄpek i zobaczyłem jak wpada na metę Iza Zatorska! Równiutką minutę po mnie - ale czad. Z czasem 1:24:04 wywalczyłem 19 miejsce w klasyfikacje generalniej i drugie w kategorii wiekowej. Gratulacje od Izy - bezcenne.

pĄpowanie na mecie

Tak oto rozpocząłem tygodniowy urlop w górach Izerskich i kontynuowałem biegowe zwiedzanie okolicy nie pozwalając sobie nawet na dzień przerwy. Rytmy, ciągły w drugim zakresie, rozbiegania - wszystko po górach. To chyba największa radość mojego biegania - góry i ja. I kiedy już w piątek szykowaliśmy się do pakowania i sobotniego powrotu nastąpił nieoczekiwany zwrot akcji...


Zamówiliśmy przedwyjazdową pizzę i siedząc na murku w Szklarskiej Porębie obserwowałem spokojnie przechadzających się ludzi w promieniach zawieszonego, już nisko, nad górami słońca. Nagle zobaczyłem faceta o sprężystej budowie z workiem Enervit. Za chwilę kolejnego, i jeszcze jednego. Tak, to już nie był przypadek. Żona biegle wypatrzyła plakat: Wielka Pętla Izerska - 21km po górach! To był moment. Okazało się, że biuro jest czynne do 20:00 a ja o 19:37 zorientowałem się, że siedzimy raptem 100m od biura zawodów. Pal licho wyjazd do domu - po 15 minutach miałem swój pakiet!

Profil trasy przypadł mi do gustu :-)

Kolejna sobota a ja znów stoję na linii startu, w górach. Aaaaa! Godzina jedenasta i upał niemiłosierny - to chyba najlepsza definicja tego biegu. Tym razem (niby tak dla odmiany) postanowiłem znów podnieść poprzeczkę i utrzymać tętno wyżej niż na Śnieżkę, czyli w okolicach 177 bpm.

Tak rozkładałem siły

Na starcie wiadomo, nerwy puściły tuż po wystrzale i wypaliłem do przodu w tempie 3:23 min/km. Potem było już spokojniej. Trzymałem się planu i konsekwentnie parłem do mety, kontrolując tętno. Otaczające widoki, las, strumienie i pociąg, którego na szczęście nie musiałem przepuszczać sprawiły, że był to mój najlepszy półmaraton w życiu. Od 15km zacząłem przyspieszać a po 17km tętno wskoczyło regularnie na poziom 180bpm. Dziewiętnasty kilometr zrobiłem w tempie 3:44 min/km i nie było mi w głowie odpoczywać. Gnałem do mety jak szalony.

Na mecie znów nikt mnie nie gonił, za wyjątkiem córki

Finisz na stadionie zaliczyłem po czasie 1:34:49 co dało mi 42 miejsce w open i jedenaste w kategorii na 643 sklasyfikowanych - reszta nie zmieściła się w limicie 3 godzin. Poza najwspanialszym półmaratonem mam do kompletu najpiękniejszy w swojej kolekcji medal - ręcznie robiony, szklany.


To naprawdę był uczciwie przepracowany urlop. Licznik kilometrów, po tygodniu, pokazał 134,26km licząc tylko treningi biegowe. Gdybym doliczył wszystkie rodzinne wycieczki górskie 200km pękło by jak nic. Mogliśmy spokojnie wrócić do domu ;-)

Taki urlop

środa, 2 lipca 2014

Triatlon Karkonoski 2014 (film)

Tysiące słów (dokładnie 8829), które opublikowaliśmy na blogach, razem z Bo, Krasusem i Daleko-To-Jeszcze?, to kropla w morzu naszych przeżyć z końca czerwca tego roku. Foty, które pstryknęliśmy też na niewiele się zdają w porównaniu z ogromem wrażeń jakie przyniósł nam wszystkim Karkonoszman 2014. Pierwsza edycja Triatlonu Xtreme w Polsce po prostu przeniosła nas na inną planetę odczuć związanych ze sportem i nie tylko. Strach mieszał się z emocjami a  zwątpienie z radością, której wybuch nastąpił zupełnie niezapowiedzianie. Ogólny stan euforii trwał o wiele dłużej niż nasze drogi do domów, w odległych krańcach Polski. Chwilami okazuje się nawet, że trzyma nas nadal.

Dziś znów podejmuję, kolejną już, próbę oddania atmosfery tego wydarzenia. Sami zdecydujcie, która jest właściwsza. Ta oficjalna, ze zmagań najtwardszych ludzi jakich znam, lub ta, która spowodowała, że staliśmy się najlepszą ekipą startową ever! A może obie bez siebie nie istnieją? Jeśli nie czytaliście wcześniej naszych relacji - polecam - film jest ich naturalnym uzupełnieniem. Nie zapomnijcie o dźwięku i wersji hd.


poniedziałek, 23 czerwca 2014

Taki support

Naprawdę, tej ilości emocji się nie spodziewałem. Ja przecież nie pojechałem w Karkonosze startować, tylko wspierać i kibicować a wyszła jazda bez trzymanki, zwłaszcza mentalnie. 

Do piątku byłem jeszcze spokojny - nawet w Zamku Czocha, gdy zaczynała się odprawa dla zawodników, cierpliwie czekałem na swoją kolej. Wychodzących z sali Bo i Krasusa widziałem wyraźnie z daleka, ich oczy mówiły chyba wszystko co przeżywali.

Po odprawie dla supportów śmigamy do naszej kwatery. Jest naprawdę późno, a nowych wiadomości jest tyle, że może zejść do rana na przygotowaniach. Najważniejsze to dobry plan. Pakowanie roweru, pakowanie rzeczy do T1 i T2. Pakowanie rzeczy na P1 i P2 (tak nazwaliśmy miejsca w których spotkamy się z zawodnikami na trasie rowerowej). Nawigacja, oklejenie samochodu, prognoza pogody, jedzenie, napoje, rzeczy na bieg, rzeczy na przebranie, kolejność żeli no i plan "B". Wszystko robiliśmy wspólnie (poza oklejaniem :) - ja musiałem wiedzieć wszystko. Tyle tego, że o 0:22 jeszcze nie spałem, a czas uciekał. 

Ranek zaskoczył mnie nagle. Otwieram oczy, coś przeraźliwie wyje. Podnoszę się szybko na łóżku, gdzie ja do cholery jestem?!? To Garmin i telefon jednocześnie zrywają mnie do boju - jest sobota 21 czerwca 2014, godzina 4:30 rano. Wstajemy. Idzie dobrze, wszystko w tempie, każdy wie co ma robić, nawet przed łazienką się nie zderzamy - to też ustalone wcześniej. Startujemy 4 minuty po czasie ale tym się nie martwię, wiem, że mamy zapas. Serce bije coraz szybciej, aż boję się pomyśleć co przezywają zawodnicy. Docieramy do Czochy, jest strasznie zimno. Ostatnie ustalenia w T1, idziemy nad wodę i tu się rozstajemy. 

Wszyscy czekają na start, już nie ma odwrotu. Stresuję się strasznie. Nie wracam myślami do ustaleń, nie mam już żadnych wątpliwości. Jakoś dziwnie nie martwię się też o wynik, więc skąd ten stres? Cholera wie. Zaczynają wyczytywać zawodników a ja znajduję miejsce do kibicowania na starcie. Najlepsze jakie może być - w przycumowanej łodzi na linii startu :-)

Wystartowali. Poranne słońce tylko muska ciepłymi barwami wyciągane nad wodę ramiona przy kraulu. Ależ oni mkną. Podziwiam wszystkich, aż nie znikną za zakrętem. Teraz pozostaje czekać. Czas biegnie powoli, strasznie powoli. Minuty dłużą się w oczekiwaniu - napięcie wcale nie ustępuje - kiedy oni wrócą? Mija 35 minut, gdzie oni są?!? Wreszcie przypływają pierwsi. Jeszcze chwila i pojawiają się Bo z Krasusem - praktycznie równo, czepek w czepek. Buty i biegniemy razem ostro pod górę do T1. Wszystko odbywa się bez słów - jak automaty, przez 3m:59s.

Zawodnicy wyjeżdżają z zamku na trasę w prawo, a my w lewo, do samochodów i jazda do P1. Zaprogramowana nawigacja prowadzi nas pewnie na drogę za Świeradowem w kierunku Szklarskiej Poręby. Jesteśmy jednymi z pierwszych - nawet tu jest rywalizacja o miejsca. Zakładam umówioną kurtkę w kolorze niebieskim i czekam. Justyna, Magda i Jędrzej także. Jest czas by coś wreszcie zjeść. Liczymy zawodników i zawodniczki. Gdzie nasi? Wreszcie nadchodzi ta chwila - są. Krasus pierwszy, mówi że ciężko a Bo się tylko uśmiecha - jestem już trochę spokojniejszy. Przerwa w jeździe i zmiana bidonów trwa dosłownie 5 sekund i lecimy dalej. Nie ma czasu na nic innego - oni tak mkną na tych rowerach, że trzeba się nieźle spinać samochodami.

Bezbłędnie trafiamy do P2, jesteśmy w czołówce. Zajmujemy najlepsze miejsca i znów czekamy. Nadal jest zimno i wieje wiatr. Jak na razie plan się sprawdza w 100% - staję się coraz bardziej spokojny. Wyliczam czasy dojazdu obu zawodników. Idealnie. Krasus pierwszy, prawie co do sekundy melduje się w P2. Chwilę później Bo, nawet się nie zatrzymuje!

Kolejny etap za nami. Zdejmuję szybko wszystkie ciepłe rzeczy i daję Justynie - ona zabierze je na Śnieżkę. Dalej jadę już sam. Emocje zastąpiły stres. Albo odwrotnie? Sam już nie wiem z wrażenia. 

Docieram do T2 i rozkładam rzeczy na bieg. Mamy dwa komplety bo puściłem jeden przez organizatorów - to był plan "B" gdybym nie dotarł na czas. Swoje mam już na sobie tak jak i plecak z napojami, żelami i ciuchami na metę. Robię rozgrzewkę i czekam w niepewności. Wracam do strefy zmian upewnić się, że wszystko jest na miejscu. Robię to jeszcze chyba 4 razy! Garmin w gotowości. Adrenalina już się ze mnie wylewa.

Wreszcie możemy biec. Strategia ustalona dwa tygodnie wcześniej - nadeszła pora na realizację! Emocje sięgają zenitu ale wiem, że muszę mieć teraz chłodną głowę, bo nie będzie drugiego podejścia jak przegniemy. Jest dobrze, współpracujemy od samego początku :-) Wystarczy, że "zaciągam" hamulec i trzymamy rytm. Pogoda rewelacyjna, wszystko sprzyja a ja mogę spokojnie pilnować biegu. 

Pierwsze dwa kilometry to podbieg, który robimy spokojnym tempem w okolicy 6:00 min/km. Potem ruszamy do przodu i kolejne dwa kilometry zbiegu w tempie 4:01 min/km - wiecie co to znaczy po 2,8km pływania i 90km na rowerze po górach? Chyba idealnie pasuje tutaj motywator z asfaltu: "...a teraz nowy ogień z dupy". Jeśli nie pokonaliście Triatlonu X-treme, nigdy się nie dowiecie a ja mogę się tylko domyślać. 

Dalej już nie będzie tak prosto ale umawiamy się - za każdego miniętego do mety zawodnika pijemy piwo! Nie przechodzimy do marszu jeśli nie trzeba (na palcach jednej ręki można policzyć te odcinki) a humor nas nie opuszcza nawet na podejściu do Odrodzenia. Nawadnianie i odżywianie nie sprawia kłopotu - wszystko robimy w biegu. Bezbłędnie sięgam na swoje plecy po żele, izo czy wodę, których rozkładu, w plecaku, nauczyłem się na pamięć. Swoje mam w kieszonce spodni ;-)

Od Odrodzenia wiedzie stromy kawałek szlaku, który pokonujemy nadzwyczaj sprawnie i zaczynamy przyspieszać. Już nie rozmawiamy. Trzeba mocno uważać i patrzeć pod nogi. Luźne kamienie na szlaku mogą być zdradliwe. Biegnę pierwszy torując drogę wśród ludzi. Pojawiają się turyści w pelerynach i zaczyna mocno padać. Wyciągam kurtkę z plecaka a sam zakładam tylko czapkę. Dozbrojeni śmigamy dalej. Tempo cały czas wzrasta i na dwudziestym kilometrze Garmin melduje tempo 5:31 min/km z ostatniego kilometra. Jesteśmy przy Domu Śląskim. Słychać gorący doping a na liczniku piw pojawia się cyfra 9.

Przed nami Śnieżka, której szczyt chowa się w chmurach tak skutecznie, że nie widać nawet schroniska. To już ostatni etap trasy. Spinamy pośladki. Wiem, że pływanie, rower oraz 20km biegu zrobiły swoje i teraz naprawdę zaboli. W głowie przelatują mi scenariusze. Mam niesamowity mętlik. Co ja mam robić jak nie da rady? Co mówić? Może prosić albo szarpać na górę? Skąd ja mam to wiedzieć? "Wynocha mi z tymi myślami" - jak mogę wątpić, ja tu wspierać mam! Zabieramy się do roboty - najważniejsze, że nadal razem. Turyści atakują z góry a tych wchodzących po prostu wyprzedzamy - głośne "przepraszam" zazwyczaj pomaga. Co chwilę sprawdzam nastroje. Czuję, że nie ma żartów. Wreszcie widzę, w górze, taki mały krzyż - to tuż przed metą. Obiecuję, że to już końcówka - bez odzewu... 

Docieramy na górę. Niewiele widać we mgle. Drę się w amoku do ludzi: "gdzie meta, gdzie jest meta?!" Okazuje się, że to już! Nie ma bramy, nie ma zegara a medal jest drewniany i wisi już na jej szyi. Ludzie rzucają się na nią z gratulacjami, nie mogę tego opanować... widzę ogólny wybuch euforii, wszyscy szaleją ze szczęścia. Mijają metę kolejni zawodnicy a my wchodzimy do schroniska. Dopiero tam wpadamy sobie w ramiona, z gratulacjami. Jest Justyna, Magda, Krasus i Jędrzej - wszyscy są dumni z Bo, łącznie ze mną.

A licznik piw? Wskazuje 13! - nawet całą ekipą nie damy rady ;-) Zdjęcia? Będą! Nawet i film będzie. Wszystko po publikacji relacji na blogach Bo i Krasusa.

środa, 11 czerwca 2014

Moja "Marduła"

Widok z Koziego Wierchu na trasę fot. Wybiegany
Normalnie mam mętlik w głowie.

Co tu nabazgrać aby zostać zrozumianym i przekazać choć część wrażeń z Biegu im. dh Franciszka Marduły 2014? 

Emocji tyle, że wystarczy na zwykłych 5 maratonów albo i więcej, pomimo tego, że bieg już dawno się zakończył a uda przestały dawać się we znaki.

Może tradycyjnie zacznę od samego początku...


Wiadomo, zapisy były - ale tylko 9 minut bo skończyły się miejsca na liście startowej. Zdążyliśmy na szczęście całą ekipą (Bo i Krasus). Potem zaczęły się marzenia. O biegu w górach, o wysiłku na podejściach, o pięknej pogodzie, o załamaniach pogody, o super atmosferze, o starcie z Krupówek, o wszystkim tym co jara mnie w Tatrach. Chłód lasu, wilgoć kamieni, cień drzew, wschodzące nad szczytami Orlej Perci słońce, białe połacie śniegu, szum strumieni, karkołomne zbiegi i wyciskające z nóg ogień podejścia, miejsca w które od 23 lat wracam z tą samą ekscytacją. Do tego ponad trzy setki takich jak ja i jedyna niepowtarzalna ekipa Smashing Pąpkins - wyobrażałem to sobie za każdym razem gdy tylko napotykałem w głowie słowo "Marduła". 

Żadnych oczekiwań co do wyniku, zero specjalnych przygotowań. Tym razem miałem sprawdzić czy istnieje strategia, która daje niesamowitą frajdę i radość z biegu górskiego a jednocześnie poczucie satysfakcji z finiszu na mecie. Po zeszłorocznych trzech startach w Tatrach nadal nie byłem pewien czy można pogodzić te kwestie. Zwłaszcza gdy w biegu Sokoła byłem zdziwiony, że to już meta a ja oszczędzałem się na kolejne 5km a w biegu na Kasprowy Wierch, po pierwszych 2km czułem, że przypaliłem i marzyłem tylko o tym by mój wyścig nie zakończył się w Kuźnicach. Jak się nie przewrócisz to się nie nauczysz! Plan więc znów był prosty - polecę tym razem "na tętno" i będę trzymał się w tlenie, czyli jak dla mnie do 173 uderzeń na minutę - to tylko tyle i aż tyle. No bo jak tu nie wypalić z Krupówek jeśli adrenalina leje się uszami? 

Pogoda zapowiadała się idealne zwłaszcza na start o 7:00 rano. Cała celebracja ustalania rzeczy na bieg i dobierania stroju odbyła się wieczorem więc o poranku, w sobotę, nad niczym już się nie zastanawiałem - ubrałem przygotowany zestaw i byłem gotowy do biegu. Na start dotarliśmy o 6:35, krótka rozgrzewka, rzeczy na przebranie do depozytu i już. Aaaaaaa to już!!!

Drużyna w komplecie fot. Wybiegany

Start honorowy sprzed kina Sokół, krótki trucht na start ostry w okolice Morskiego Oka na Krupówkach, końcowe odliczanie i... poszli. Rany jak ciężko pogodzić się z faktem, że tyle osób mnie wyprzedza. Wiedziałem, że to może tak wyglądać ale nie wiedziałem, że tak trudno będzie to przetrwać! Czułem się jak człowiek na diecie w tłusty czwartek - wystarczy sięgnąć i pączek twój. Wystarczy przyspieszyć i pobiec do przodu - kusiło jak cholera. Plan to plan i chciałem go zrealizować bo bieg się przecież dopiero zaczynał.

Start z Krupówek fot. Kamil Michoński

Na podejściu na Nosal trochę mnie poniosło. Wyprzedziłem kilkadziesiąt osób, które łapały oddech a ja zaczynałem swój bieg na górę. Myślałem, że na szczycie się uspokoję ale niestety, puściłem się swobodnie w dół. Tętno latało w okolicach beztlenu czyli 185 do 188 uderzeń ale nie mogłem się zatrzymać. To coś było silniejsze od mojej słabej silnej woli. Przyhamowałem przytomnie dopiero na Nosalowej Przełęczy i trzymałem się dalej planu. Miałem świadomość, że "prawdziwe" góry dopiero się zaczną!

Tuż przed podejściem na Nosal fot. Kamil Michoński

W Kuźnicach łyk wody od super wolontariuszy i śmigam w Dolinę Jaworzynka. Trasę znam na pamięć ale widoki zaskakują mnie jak zawsze. Parujące o świcie dachy bacówek zwalają z nóg! Ja czekam jednak na podbieg, wiem że on też na mnie czeka. Wreszcie jest. Przechodzę w szybki marsz. Nie ma czasu na podziwianie widoków ale zerkam ukradkiem w kierunku bliźniaczego szlaku przez Boczań. Chwila nieuwagi i spadam ze szlaku. Całe szczęście niegroźnie. Otrzepuję ręce z mokrej gliny i oglądam otartą nogę - do mety się zagoi. Na Przełęczy między Kopami znów doping i dalej w miarę płasko. Przed nami widok na dach Murowańca i panoramę Orlej Perci od Świnicy po Granaty - cudo! Na takie widoki czekałem od października. Bezchmurne niebo a Tatry błyszczą przepięknie w porannym słońcu. Zbiegam do Murowańca, chwytam butelkę wody i banana. Obmywam ranę i brudne ręce. Mały łyczek i resztę zostawiam na później - wiem co mnie za chwilę czeka :-)

W dole Dolina Jaworzynka fot. Wybiegany

Skaczę jak "kozica" po kamiennych płytach na których stąpałem już dziesiątki razy. Docieram na rozwidlenie szlaku i zaczyna się podejście na Karb. Cały czas pilnuję tętna. Na podejściach trzymam je w okolicach 167 bpm. Tutaj czuję nogi. Uda błagają o postój i chwilę wytchnienia a cały organizm grzeje się niemiłosiernie. Ból to ściema - tak to sobie tłumaczę i ciągnę wyżej. Pod przełęczą znów doping - dostają go wszyscy - dzięki! 

Karb zdobyty fot. Jacek Bogucki

Na Karbie znów przyspieszam ale szybko zaczyna się zbieg. Uda pracują mocno a buty dzielnie walczą z brakiem przyczepności. Skaczę z kamienia na kamień - trzeba uważać aby się nie poślizgnąć - tu nie ma żartów. Szlak stromo opada w dół a pokrywający kamienie śnieg nie daje oparcia stopom. Docieram na rozwidlenie szlaków za Czerwonymi Stawkami, jestem na dole.

Zbieg z Karbu fot. Jacek Bogucki

Lap na Garminie i puszczam się dalej biegiem w kierunku stacji dolnej kolejki Gąsienicowej. Oddaję wolontariuszom pustą butelkę i wyciągam batona - pora się posilić przed podejściem na Liliowe. Baton słodki jak cholera szybko mnie zmula więc popijam go wodą ze strumienia. Jest nieziemsko pięknie. Cały czas kontroluję tętno. Nie mam już z tym problemów. Nadal na podejściach nie pozwalam na mniejsze niż 167 bpm. Czuję, że mnie to regeneruje choć nogi dostają mocno w kość. Małe postacie biegaczy majaczą gdześ na łacie śniegu przed Liliowym. Prę do góry podziwiając tatrzańskie widoki. Docieram zdyszany na górę i lap.

Na Przełęczy Liliowe

Teraz znów można biec. Z Liliowego szybko na Beskid gdzie trzeba pomagać sobie rękoma - w końcu to skyrunning - i dalej pod Kasprowy. Turystów już sporo. Widać punkt żywieniowy i kolejna pozytywna niespodzianka - cola chłodzona w śniegu. O rany jak dobrze! Dwa kubki wychylam duszkiem i łapię butelkę wody. Jeszcze przeprawa pod górę i ląduję na punkcie kontrolnym ze sporym zapasem czasu.

Trasa w dół

Zaczyna się zbieg z Kasprowego. Do tej pory paliły mnie uda ale jak zjechałem po śniegu kilkanaście metrów w dół przestały - w zamian paliły mnie dłonie :-) Niestety, zmiana trwa tylko chwilę. Tętno jak zaczarowane trzyma się w normie. Rozpędzam się. Skaczę jak piłeczka tenisowa po schodach, tyle że szybciej i szybciej. Nogi pracują jak oszalałe by nie porwała mnie w dół siła ciężkości. Palce w butach dobijają do końca i tak przez 8 kilometrów. Ale jazda! Na Myślenickich Turniach znów wspaniały doping.

Prawie w Kuźnicach fot. Ilona Wicherkiewicz

Na koniec zbiegu znów przeprawa. Zwóz drzewa zniszczył szlak i powstało błotniste rozlewisko, długie na kilkadziesiąt metrów. Walimy przez środek rzucając błotem po plecach, na oczach przerażonych turystów. Ostatni łyk coli na punkcie w Kuźnicach (fuj ciepła!) popijam wodą i zwrot na Kalatówki. Zaczynam marsz. Stromo jak cholera a kamienie męczą obolałe stopy. To już ostatnie wyzwanie na dziś - 1400m do mety a uda już kwiczą z wysiłku. Od tabliczki "500m" zaczynam biec pod górę a od kolejnej z opisem "300m" zrywam się do finiszu.



Na metę wpadam z podniesionymi rękoma. Udało się! Zatrzymuję Garmina i w tym samym momencie dostaję medal. Nie ma jednak wytchnienia, Krasus już czeka aż zrobię pompki. Zaliczam 20 sztuk i mogę napawać się atmosferą. Dobijam do reszty i sprawdzam czas. 3g:49m. Jestem zadowolony, tym bardziej, że zrealizowałem założony plan - średnie tętno 170 bpm - rewelacja! Zjadam wreszcie dwie przepyszne drożdżówki z truskawkami i wiem, że muszę tu wrócić za rok.

Drużynowo 7 miejsce!

Po biegu ogarniamy się i wracamy do kina Sokół aby zobaczyć zwycięzców na podium. Na koniec jest losowanie nagród. Trójka Pąpkinsów wygrywa! W tym i ja :-)

Wygrałem opaski kompresyjne :-)

Tymczasem kolejne wyzwanie już 21 czerwca - też w górach - znów będzie się działo!

Tatry zdobyte - można wracać fot. Wybiegany


czwartek, 8 maja 2014

Siedem w skali Beauforta czyli II Kołobrzeg Maraton

Historia prawie jak z amerykańskiego filmu. Rodzina wyjeżdża na majówkę nieświadoma całkowicie wypadków, które nastąpią. Prognozy krótko i długoterminowe potwierdzają słoneczną pogodę kamuflując skrzętnie czający się podstęp...

Dojeżdżamy do Ustronia Morskiego delektując się słońcem już od samego Wałcza. Nad morzem rześko, czyli temperatura w okolicach 9 stopni C. To dopiero czwartek więc niczym się nie sugeruję ani przejmuję - luzik. W piątek wiatr jak cholera, łeb urywa zaraz po wyjściu z domu. Prognoza na sobotę przewiduje diametralną odmianę czyli nadal jestem dobrej myśli. Czas spędzony w towarzystwie ekipy kibicującej, równo 16 (!) osób, pozwala całkowicie zregenerować się i odpocząć od planowania strategi i obliczania tempa na maraton. To wszystko mam już za sobą, skrzętnie zanotowane na opasce i zamknięte bezpiecznie w torbie. Mam czas na książkę i spacer po plaży choć za tym ostatnim nie przepadam. Mogę sobie nawet pozwolić na przejście kawałka trasy by sprawdzić oznakowanie w części przebiegającej przez las - dla mnie to nowość na maratonie.

Trasa w Ustroniu Morskim
Sobota - jadę odebrać pakiet startowy do Kołobrzegu a po powrocie, wieczorem, nie mam już złudzeń. Będzie wiało. Może nawet "wiało" to zbyt delikatnie powiedziane. Będzie zajebiście wiało i to na powrocie z Gąsek przez całe 21km - gorzej być nie może, no prawie. Wiatr ma osiągać w porywach prędkość 54km/h i wiać idealnie wzdłuż trasy. Jestem w stanie wydać z siebie tylko jęk zawodu i pogodzić się z losem ale żywcem się nie dam!

Noc przesypiam zadziwiająco dobrze - jak nigdy przed zawodami. Sam się dziwię jaki jestem spokojny. Dwie ostatnie życiówki na 10km i 21km, przed maratonem, potwierdziły dobre przygotowanie do tego biegu. Jestem po prostu pewny swego do tego stopnia, że ani przez chwilę nie myślę o zmianie taktyki, którą znam już na pamięć. Pierwsze 3km zaczynam wolno w 4:24 min/km potem kolejne do 14km w 4:21 min/km, dalej 4:18 min/km aż do 29km gdzie wrzucam 4:15 min/km i lecę do samej mety. Tyle teoria, czas na praktykę.

Docieram do Kołobrzegu o 9:00. Zimno i wieje. Rozbieram się w autobusie robiącym za szatnię i depozyt. Potem niechętnie wychodzę na dwór i  zaczynam rozgrzewkę. Na starcie jestem 5 minut przed wystrzałem - jak zwykle. Ruszamy minutę po dziesiątej. Zadziwiająco szybko łapię rytm i pierwszy kilometr robię idealnie w tempie. Podoba mi się ten maraton. Zakładając, że przełajowa trasa może mylić Garmina przygotowałem sobie opaskę z czasami na każdym kilometrze i lecę wg stopera :-) Widoki piękne, temperatura idealna a wiatr w plecy - czego chcieć więcej. Pilnuję tylko żeby nie wypalić do przodu.

Podbiegi i zbiegi, drewniane mostki i bruk, morze i małe oczka wodne, drzewa i ptaki - natura maluje przepiękne obrazy. Na czwartym kilometrze zonk, spada mi pasek od tętna. W sumie nie był mi potrzebny ale z ciekawości chciałem zmierzyć tętno na trasie - no cóż, zrobię to innym razem. Kilometry uciekają spod nóg jak oszalałe. Ani się obejrzę jestem już w Ustroniu gdzie czeka na mnie cała rzesza moich kibiców. Ich doping słyszę z daleka. Ale to niesie człowieka nad ziemią. Ten dwunasty kilometr okazuje się najszybszym z całej trasy.



Zostawiam Ustronie Morskie i prę dalej do Gąsek. Po 17 kilometrze zaczyna się koszmar dla mojej lewej stopy. Trasa biegnie leśnym duktem wysypanym ostrymi kamieniami. Startówki, które mam na nogach, dają niewielką osłonę przed taką nawierzchnią. Zaciskam zęby i marzę o odrobinie asfaltu. Las się wreszcie kończy i od 20km biegnę "zwykłym" szutrem. Na wysokości latarni morskiej stoi mała dziewczynka z ojcem - "trzynasty" oznajmia z uśmiechem, który odwzajemniam. Całkiem dobrze myślę i spoglądam na oficjalny zegar, który wskazuje 91 minut i ileś tam sekund. Sprawdzam opaskę 1 godzina i 31 minut z hakiem, mam zapas jakiś 20 sekund. Obiegam latarnię i wychodzę na powrotną drogę...

"O nieee" - myślę w duchu. Tak od razu? W twarz? Wiatr bez zbędnych ceregieli sprowadza mnie do parteru. Teraz marzę aby schować się w lesie gdzie czeka mnie katowanie lewej stopy. Próbuję utrzymać tempo ale czuję że będzie mnie to sporo kosztowało. Mijam zawodników, którzy biegną w stronę latarni - oni jeszcze nie wiedzą, że walka dopiero się zacznie.



Docieram do znacznika "30km" w Ustroniu. Przed moimi kibicami trzymam jakoś fason bo biegnę dopiero 2 godziny i 12 minut ale czuję, że rezerwy mocy nie starczą na długo. Mam raptem 3 minuty straty do planu i nadzieję na odrobienie. Za Ustroniem zaczynają się masakryczne podbiegi. One rozładowują mój akumulator do reszty. Kontrolka w mózgu pulsuje na czerwono. Nie mam sił, staję na 33 kilometrze. Przed sobą nie widzę żadnego zawodnika, obracam się - za sobą też nie! Myśli spadają mi na głowę w lawinowym tempie. Co ja tu robię? Może jest mi za ciepło? Ale jak to koniec? Dobra, tylko spokojnie, przecież nogi mnie nie bolą! To dla czego nie biegnę?

Słonko świeci, jest ciepło i wieje przyjemny wiaterek, zdejmuję rękawiczki... O nie, to na pewno tak się nie skończy! Zaczynam biec. Nie wiem co bardziej mnie boli, głowa czy reszta organizmu? Czuję, że zbliża się paw - no jeszcze tego brakowało. Zatrzymuję się znowu. Co jest grane? Na wszystkich punktach piłem po dwa łyki wody a na 15 i 30 kilometrze zjadłem przetestowany żel. Chyba dzieje się ze mną coś niedobrego. Nie potrafię nawet tego określić. Zaczynają mnie wyprzedzać inni zawodnicy - w dupie to mam. Ale co ja powiem tym, którzy we mnie wierzyli? Nogi uginają mi się w kolanach. Zbieram się jednak do truchtu i jakoś docieram do 35 kilometra, wiatr targa mną jak chce. Dotykam swojej klatki piersiowej - jest lodowata, identycznie jak ręce a gęsia skóra pokrywa moje przedramiona. Zataczam się. Przepraszam swoje wierne rękawiczki, które chciałem kilka kilometrów wcześniej wyrzucić jako zbędny balast. Są zimne jak z lodówki ale dobre i to. To chyba koniec mojego maratonu! 

Ktoś podjeżdża do mnie na rowerze. Na wszystkie pytania odpowiadam tylko kiwaniem głowy, na więcej nie mam sił. Podaje mi butelkę izotoniku, którego wypijam dwa łyki. Zaczynam truchtać a on odjeżdża (dzięki raz jeszcze). Docieram, bo trudno to nazwać biegiem, do kolejnego zawodnika, który stoi na trasie i klnie wniebogłosy. Wyzywa wszystko co się da. Okazuje się, że to ultras, który tydzień temu machnął jakąś setkę a tutaj nie daje rady - "ooo, nie jestem sam" - pomyślałem. 

Pod nogami pojawia się znacznik 40 kilometra a ja nadal powłóczę nogami. Jestem już z powrotem w Kołobrzegu ale wcale się nie cieszę. Mój silnik nadal nie chce odpalić i człapię w żółwim tempie. Kibice się uśmiechają i klaszczą. To chyba to czego mi brakowało przez całą trasę. Wreszcie zaczyna się znajomy park i zbawieniem jest doping, który dociera z mety. To już niedaleko. Zaczynam biec. Okazuje się, że mogę! Nawet przyspieszam i całkiem sprawnie pokonuję linię mety a zegar pokazuje 3:40:34. Później sprawdzę, że ostatnie 240m biegłem w docelowym tempie 4:18 min/km. Na mecie medal i zimno. Jest mi przeraźliwie zimno. Ręce mi się trzęsą a reszta ciała dygoce. Szukam czegoś ciepłego do picia ale znajduję tylko banany i wodę. Obieram banana ale nie mam siły go jeść. Ściska mnie w brzuchu jakiś lodowaty skurcz - znowu zbliża się paw. Nic tu po mnie, znajduję wreszcie herbatę i próbuję wypić wrzątek. Idę do autobusu po swoje rzeczy. Miałem się wykąpać ale rezygnuję, zakładam wszystko co mam na siebie i pakuję się do auta. Jest mi wszystko jedno.

Wracam do Ustronia i biorę ciepły prysznic powoli dochodząc do siebie. Jestem wściekły a jedyna myśl w mojej głowie to "ZEMSTA!"