Dostaję taki wycisk, że nie nadążam...
Ale po kolei. Koniec maja to dla mnie najbardziej wyczekiwany okres w tym roku. Rozpoczyna się sezon zawodów. Na początek Weekend Biegowy z Sokołem w Tatrach - to wydarzenie, na które czekałem z wypiekami na twarzy. Nie dość, że będę w Tatrach to jeszcze będę biegał po szlakach, które schodziłem w górę i w dół.
Czwartek 30 maja, 15:00
Docieramy do Bukowiny Tatrzańskiej. Pensjonat ten co zawsze więc tylko bagaże zrzucam i jedziemy do Zakopanego odebrać pakiety startowe. Pogoda jak zwykle stabilna, 12 stopni - to coś co uwielbiam :-) Niebo lekko zachmurzone i lekko kropi - nie jestem zaskoczony.
|
Tu zawsze jest pięknie |
Zaskakuje natomiast, kolejny raz, przyjazne nastawienie ludzi w biurze zawodów. Widać radość z jaką podchodzą do tego wydarzenia - aż przyjemnie obcować w takim towarzystwie. Już mi się podoba. Dla rozeznania pytam ile czasu zajmie najlepszym pokonanie trasy pierwszego dnia zawodów, w biegu Sokoła. "Najlepsi przybiegną w okolicy 2 godzin..., no... może poniżej 2 godzin". Ok, to już wiem, mniej więcej co i jak. Wracamy do pensjonatu. Mapa Tatr w ręce i liczę. Liczę i konsternacja - czas przejścia szlaków, którymi pobiegniemy to 6 godzin 30 minut. O cholera, będzie ciężko. Niby 15,6 km a najlepsi w okolicy 2 godzin. Pojawia się wahanie - czy dam radę w 3 godziny? Postaram się przynajmniej. Co prawda treniro każe się oszczędzać pierwszego dnia ale wyniki idą w świat :-) Zmęczony po trasie z Poznania szybko zasypiam. Środek nocy, budzą mnie jakieś otwierane i zamykane drzwi. patrzę na zegarek 01:10 - o cholera nie pospałem. Żona mówi, że jakaś ekipa dojechała do pensjonatu i rozpoczęli imprezkę. Nie wytrzymała jak zaintonowali na korytarzu "Przybieżeli do Betlejem...". Dobra może zasnę. Dupa - nic nie działa. Woda, korki w uszach. Po prostu "powieka lata" jak mawia
Bo i zasnąć się nie da! Czytam do 03:35 nad ranem i wreszcie padam ze zmęczenia. Budzik zrywa mnie o 06:00. Nareszcie.
Piątek 31 maj, 06:15.
Szybkie śniadanie dzięki sympatycznym paniom z pensjonatu "Stasinda" (normalnie od 08:00) i jedziemy do Zakopanego. Strój dobrany, nie było wielu wariantów. Na rondzie łapiemy busa i jazda do Kuźnic. Łyk picia i rozgrzeweczka, truchcik 2km, dwa sprinty i rozciąganie.
|
Godzina 08:00 już blisko |
Jestem gotowy. "Tłum" już się zebrał. Idziemy punkt 08:00 na miejsce startu gdzie organizatorzy nas liczą aby zrobić to ponownie na mecie - z Tatrami nie ma żartów. Krótka odprawa o bezpieczeństwie i rozsądku, śliskich kamieniach i mokrym szlaku.
- "Ja pierdzielę, co to będzie?"
Wreszcie słyszę "START" i "lecimy". Tempo nie jest szaleńcze ale stromy podbieg robi swoje. Praktycznie na samym początku ułożyła się kolejność. Zanim dobiegliśmy po brukowanym podbiegu do Kalatówek już było wiadomo, że łatwo nie będzie.
|
Początek - droga do Kalatówek |
Skręt na "Patyki" czyli podejście na "Ścieżkę nad Reglami" i niektórzy już idą - aż strach się bać. Ja nowicjusz porywam się na takie coś! Staram się biec i wyprzedzać - ilu się da. Dobrze, że zabrałem kamerę - ale będzie film :-) Dobiegam do zakończenia "Doliny Białego" na wysokości 1212m i zaczyna się jazda w dół. Nie sądziłem, że będę tak zapierniczał. Chwilami tempo regularnie poniżej 04:00 !!! - taka jazda, że adrenalina leje się strumieniami - jest po prostu zajebiście. Nie mam czasu patrzeć na Garmina bo w każdej chwili mogę się potknąć. Koniec doliny i widzę bramę. Jest też doping. Szybki podbieg i jestem na płaskim. "Droga pod Reglami" nie trwa długo zwłaszcza, że jest okazja pogadać z innymi biegaczami. Przy wejściu do "Doliny Strążyskiej" - punkt nawadniania - siódmy kilometr. Jest woda, czekolada, banany i super sympatyczni wolontariusze. Normalnie raj na ziemi. Kostka czekolady, łyk wody i biegnę dalej. Zaczyna kropić a ja raczej truchtam. Nie martwię się bo inni robią to samo. Mijam kilku turystów i dobiegam szybko do końca doliny. Jestem na wysokości 1042m - zaczyna się podbieg a raczej ostre podejście na "Czerwoną Przełęcz" do wysokości 1301m - można powiedzieć pionowo.
|
Zaraz zacznie się ostro w górę |
Tu idę, staram się jak najszybciej jak umiem ale idę. Garmin pokazuje 10,37 km, jeszcze ponad 5km - dam radę. W połowie podejścia liczą zawodników:
- "Masz 17 minut straty do pierwszego" - usłyszałem
- "To dobrze czy źle?" -pytam ze zdziwieniem
- "No bardzo dobrze! Dawaj, dawaj"
Na szczycie już nie pamiętam co mówił. Na przemian pada i świeci słońce - jest wspaniale. Nie czuję bólu nóg ani trudów pokonanej trasy. Biegnę. Mostki, głazy, schody - wszystko mijam w locie. Liczę, że się nagra włączając co jakiś czas kamerę. Nagle dostrzegam, że biegnę w miejscu gdzie byłem rano - to "Ścieżka nad Reglami" za "Czerwoną Przełęczą" - znaczy się meta już blisko. Mijam kolejnego biegacza na zbiegu - nie wiem skąd to potrafię - nigdy nie trenowałem zbiegów.
|
Zbiegi - niesamowita sprawa |
Ostry zakręt w prawo i bruk. Jak to bruk? To już? Widzę bramkę na mecie. Ostanie kilkadziesiąt metrów i jestem na mecie. Dostaję medal, wodę, banana i drożdżówkę - najlepszą jaką jadłem :-) Mój czas 1:48:50 - aż sam się dziwię. Miejsce 55, w kategorii M40 - dwunasty. Gdym wiedział, że Garmin mnie dziś oszukuje to bym "przydusił". Może jednak dobrze się stało bo przecież miałem się oszczędzać na jutrzejszy bieg. Ale jestem zadowolony :-)
|
Warto było |
Wieczorem idziemy do knajpy na piwo w Zakopanym - należy się. Zaczynam "czuć" uda - chyba biegałem :-) Po powrocie do Bukowiny padam i zasypiam.
Sobota 01 czerwca, 04:26
Nie mogę dospać. "Powieka znów lata". Jakoś wytrzymuję do 06:00. Idziemy na śniadanie. Dzisiaj Bieg hrabiego Władysława Zamoyskiego do "Morskiego Oka" na dystansie 10km. Jedziemy do Palenicy Białczańskiej. Na miejscu jesteśmy o 07:15 - dużo czau na rozgrzewkę. Oczywiście pada a temperatura w okolicy 5 stopni. Robię rozgrzewkę - czuję, że będzie "gorąco".
|
Rozgrzewka |
Decyduję się pobiec tylko w koszulce klubowej i tradycyjnie, w krótkich spodenkach. Ostatnie ustalenia z żoną
- "Tak, nie będę szalał i będę na siebie uważał. Ty wsiadaj do bryczki i jedź na górę - tam się spotkamy".
|
W pierwszej linii - bez kompleksów :-) |
Ustawiam się na linii startu, odprawa i starujemy. Tempo niezłe. Cztery z hakiem :-) Po pierwszych ośmiuset metrach nawrotka i biegniemy z powrotem aby zaliczyć pełne 10km wg atestu. Na 2km doganiają mnie dwie osoby i tak sobie równo sapiemy. Cały czas pod górę. Obok mnie biegnie starszy gość - patrzę, koszulka z zeszłorocznego biegu na Kasprowy - spoko myślę, biegnę z zawodowcem. Nadaję równe tempo, nie patrzę na Garmina - jemu góry nie służą. Kieruję się kadencją "na czuja" i ogólnym odczuciem zmęczenia. Jest całkiem dobrze - staram się biec tak na 90%. Rozbiegałem nogi na rozgrzewce po wczorajszym bieganiu, nie bolą. Trzeci kilometr.
- "Taki zapieprz, że nie ma jak pogadać" - zagaduję :-)
- "Nooo" - odpowiada mój towarzysz z uśmiechem
Biegniemy dalej. Czuję, że zostałem zającem ale nie robi mi to. Piąty kilometr - punkt nawadniania. Chwytam kubek i wylewam większość - nie będzie mi potrzebna. Mały łyk i nawet nie zwalniam. Wczoraj doświadczyłem, że pod górę już się tego nie nadrobi. Mój współtowarzysz zwolnił. Obracam się jest 2 metry za mną ale biegnie. Czuję, że będę musiał biec dalej sam. Na siódmym kilometrze mnie dogania. Dwa kilometry pościgu i zaczyna mnie wyprzedzać. Zaczynają się "skróty". Podciągam tempo aby wyrównać do niego. Wiem, że gdybym biegł sam to bym zwolnił by zaoszczędzić siły. Tym razem to ja mam zająca. Niestety - on nie wytrzymuje tempa. Pytam tylko czy "ok?"
- "Ok, biegnij dalej" - słyszę.
- "No to zostałem sam. Ciekawe co tam u żony?" - jest chwila na myślenie.
Ani się nie obejrzałem jestem na "Włosienicy" - to już niedaleko, jakieś 1,5 kilometra. Koń mnie żaden nie wyprzedził, mam nadzieję, że się z nią spotkam na górze. Mijam jeszcze kilka osób i meta. Zestaw identyczny: medal, woda, drożdżówka :-) Czas 53:01, miejsce 57 a w M40 też identycznie jak wczoraj - dwunasty. Do najlepszego strata 10:48. Znowu banan na twarzy.
|
Nagroda |
Czuję, że jest chłodno. Całą drogę padał deszcz a ja jestem mokry. Idę od razu do schroniska. Mija pół godziny. Gdzie to moje "wsparcie"? - chyba czas wybrać się na poszukiwania. Zostawiam wodę i pół drożdżówki na parapecie w schronisku. Medal w dłoń i biegnę w dół - mijam i dopinguję tych co kończą. Dobiegam do "Włosienicy" - ani śladu żony. Idzie jakaś para. Korzystam z telefonu.
- "Idę pieszo na górę bo bryczka nie jechała a ty czekaj na mnie w schronisku" - słyszę
- "ok" - dziękuję za telefon i puszczam się dalej w dół.
Po ok. 2 km od schroniska widzę ją z daleka. Ale zadowolona :-) Wymieniamy się wrażeniami i kontynuujemy wycieczkę do Morskiego Oka - ciekawe co na to moje nogi? Na miejscu sprawdzam czas - zajęło jej to 1 godzinę 40 minut. Sprawdzamy listę - ostatni zawodnik wbiegł z czasem 1 godzina 30 minut i 46 sekund :-)
Kilka fotek, pijemy herbatę, kończymy drożdżówkę i wracamy. Czuję nogi - uda bolą jak cholera. Łapiemy bryczkę i zjeżdżamy w dół. Wracamy do pensjonatu jest ok. 11:00. Teraz mogę się zachwycać pięknem Tatr.
|
Tatry o wschodzie słońca. 02 czerwca, 04:46 |
|
Brzegi - widok z Bukowiny Tatrzańskiej |
Za rok też chcę przyjechać!
Piękne wyniki, gratulacje raz jeszcze!!! I dla Żony w sumie też - naprawdę niezłe tempo:)
OdpowiedzUsuńCzyli jest już relacja, teraz czekamy na film :)
Dzięki Bo! Raz jeszcze :-)
UsuńFilm będzie, a w zasadzie już jest. Czekam aż zakończy się upload - duży plik, długo idzie ale chyba warto.
O żonie nie napisałem wszystkiego. Ona szła w wysokich butach do trekingu, w plecaku miała mój "depozyt" plus swoje rzeczy (kurtki przeciwdeszczowe dwie, puchowa i polary) oraz woda 1,5l dla siebie i druga dla biegacza o bananach nie wspomnę. Jakby tego było mało zabrała też torbę z moją lustrzanką, która jest ciężka jak cholera. Normalnie wielbłąd i sam ją podziwiam :-)