wtorek, 30 września 2014

DNF

Smashing Pąpkins
Wiadomo jak miało być. Miała być życiówka, i to z przytupem. Poniżej 3 godzin. Przygotowanie - było, nastawienie - było, moc - była, pogoda - była. To co się stało, że się zesrało? Nie muszę chyba dodawać, że w życiu bym nie pomyślał, że nie skończę biegu, który rozpocząłem.

Po wspólnej rozgrzewce z ekipą Smashing Pąpkins (najlepiej zorganizowana drużyna jaką znam :) udaliśmy się na start. Ostatnie siku w krzakach i stoję w swojej strefie. Zostało 5 minut, które minęło zadziwiająco szybko.

Zacząłem spokojnie, lepiej nie mogło być. Pierwszy kilometr w 4:24 i kolejny 4:20 min/km. Grupka ustabilizowała się i powoli zaczęliśmy się rozpędzać. Kolejne dwa kilometry równiusieńko w 4:14 min/km. Tego dnia postanowiłem nie sugerować się Garminem, ustawiłem go wyłącznie w tryb stopera i oznaczałem LAP'y ręcznie przy mijanych flagach. Na 7km zarejestrowałem dziwy ucisk w okolicy serca. Był na tyle odczuwalny, że zacząłem o nim myśleć. Uznałem go za objaw euforii związanej z idealnie trzymanym tempem, które nadal wynosiło 4:13-14 min/km na każdym kolejnym kilometrze. Na 10km zapomniałem o bólu - ustąpił, a ja gnałem dalej. Kilometry znikały pod nogami. Na 18km ból powrócił. Tym razem był bardziej odczuwalny i bardzo podobny do tego z Berlina w 2013 roku. Rozproszyłem się. Nie pomógł czas na półmetku poniżej 1:30. Zacząłem się niepokoić, ale nadal nie zwalniałem. Na 22km podjąłem decyzję, że szukam ekipy Ratowników medycznych aby się z nimi skonsultować. Zwolniłem ale się nie poddałem. Ratownicy stali na zawrotce, przy Świątyni Opatrzności. Zatrzymałem się. Chwila rozmowy, pomiar tętna i propozycja wezwania karetki - ból ustąpił. Przy zmierzonym tętnie 127 bpm uznałem, że wysiłek jeszcze się nie rozpoczął i odmówiłem. Ruszyłem dalej mając świadomość, że grupa na 3:10 jeszcze mnie nie dogoniła. Na 26 kilometrze ból powrócił i stwierdziłem, że to już nie przelewki...

W głowie trwa walka na śmieć i życie - jaką decyzję podjąć? Docieram na koniec Arbuzowej i widzę ambulans, jeszcze się waham. Biorę głębszy wdech i schodzę z trasy (!), za barierki - dokładnie na 27 kilometrze...

Siedzę w aucie Ratowników i obserwuję biegnących. Przeprowadzają wywiad i spisują moje dane.

- "Czy ktoś w rodzinie miał problemy z sercem?"
- "Tak, dziadek - zmarł na zawał"

Pomiar tętna, poziom cukru - wszystko prawidłowe. Zgadzam się na założenie wenflonu - na wszelki wypadek i proszę o telefon. Chcę zadzwonić do żony. Przelatuje grupa na 3:10, mam jeszcze szansę na życiówkę. Ustalamy z Ratownikami, że przyjedzie karetka aby zrobić mi EKG.

- "03 do 010..."

Nie zdążyłem wziąć łyka wody, słyszę wycie syren i niebieskie koguty.

- "Ja pierdole, jaki wstyd" - uświadamiam sobie, że to zamieszanie z mojego powodu.

Ponowny wywiad i wsiadam do karetki. Rozmawiamy. Kładę się do EKG. Przelatuje grupa na 3:15, życiówka nadal jest w zasięgu.

- "Serce wygląda w porządku ale zróbmy badanie krwi, żeby się upewnić - pojedziemy do szpitala" - słyszę.

Wenflon mam źle założony, wbijają mi poprawie kolejny, na drugiej ręce. Mam więc dwa. Proszę ponownie o udostępnienie telefonu - jakoś się nie składa. Przypinają mnie pasami, za chwilę ruszamy. W karetce nie ma miejsc siedzących są tylko nosze, na których mnie położyli.

- "Dajcie mi zadzwonić!"
-  "My to załatwimy" - pada odpowiedź więc podaję numer

Jedziemy na sygnale. Przez okno w dachu widzę przelatujące chmury, potem podwieszany sufit i lampy. Już wiem, że na Narodowy dzisiaj nie wbiegnę. W szpitalu spędzam 7 godzin. Robią mi kolejne EKG, badanie krwi, prześwietlenie klatki piersiowej, dostaję 4 kroplówki i znów badanie krwi. W sumie mam 13 nakłuć po igłach. Dziś zaliczam krew, pot i łzy bezsilności, które płyną mi po policzkach - nie tak to miało wyglądać.


Ze szpitala wychodzę z potwierdzeniem, że serce mam w porządku. Prawdopodobnie był to nerwoból, który odczułem w okolicy serca - trudno, stało się. Nie to jednak było najgorsze. Najgorsza rzecz jaka się wydarzyła tego dnia to telefon który odebrała żona:

 - "...proszę szybko przyjechać do szpitala. Nie wiemy czy mąż jest przytomny"

Na koniec mam więc radę. Jeśli kiedykolwiek zejdziecie z trasy, o własnych siłach, lub tak jak ja, tylko profilaktycznie - czego Wam absolutnie nie życzę - wykorzystajcie moje doświadczenie i koniecznie zadzwońcie do kogoś z rodziny i uprzedźcie, aby nie było tragedii. Wiem, że nie biega się z telefonem ale w miarę możliwości zwróćcie się do kibiców lub przechodniów - jestem przekonany, że pomogą.

25 komentarzy:

  1. Aha, to chyba to była Twoja karetka która odjeżdzała z okolic Arbuzowej gdy tam się pojawiłam. Po pierwsze, odnośnie telefonu do żony - Wyobrażam sobie jak jej się nogi ugieły kiedy coś takiego usłyszała. Co za kretyństwo tak informować, przecież byłeś przytomny.

    Co do samej akcji dobrze zrobiłeś, znaczy się rozsądnie że udałeś się do karetki, a teraz przynajmniej wiesz że masz serce jak dzwon i następnym razem możesz grzać prosto do mety. Ale życzę żeby Cię już więcej na biegach nic nie kłuło :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Staram się w życiu podejmować rozsądne decyzje ale kiedy pojawia się nowa sytuacja moje doświadczenie czasami nie wystarcza i czuję się niepewnie. Dzięki, Ava za życzenia.

      Usuń
  2. Po doczytaniu do końca zezłościłem się. I nie jest to bynajmniej złość sportowa. Nie chcę nikogo oceniać, ale nie jest trudno wyobrazić sobie, co czuje żona słysząc to, co usłyszała J. Przemęczenie, stres, wypalenie zawodowe? Można szukać wytłumaczenia, choć może lepiej zmienić procedurę informowania.

    A jak mi złość opada, to zaczynam uważniej czytać Twoją relację i...
    ...i pewnie warto by było napisać, że trzeba dbać o siebie, reagować na sygnały z ciała, korzystać z możliwości jakie zapewnia organizator (pomoc medyczna, masaże, karetka), ale tego nie napiszę. Bo pomimo słuszności tych słów chyba nie daję sobie prawa radzić i moralizować. Bo podejrzewam, że moją pierwszą myślą po usłyszeniu sygnału karetki też było by coś w stylu: "Ja pierdolę, jaki wstyd". Więc najpierw sobie przetłumaczę, że "warto" i "trzeba" a potem będę się brał do radzenia ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też Jędrzej nie daję sobie prawa pouczać. Pomyślałem jednak, że jeśli pojawia się szansa skorzystać z czyiś błędów do chyba warto napisać choć kilka słów.

      Usuń
    2. No i znowu przeszedłem do wniosków zamiast opisać całą operację myślową, jaką przeprowadziłem. I mogło dojść do nieporozumienia.

      Oczywiście podziwiam, popieram i przyklaskuję Twojej decyzji. Podobnie chyba jak Ty i większość tu piszących uważam, że zdrowie na pierwszym miejscu, a czasy, wyniki i inne takie później. Nikt z nas nie jest mitycznym Filipidesem, od naszego biegu nie zależą losy wojny czy życia naszych bliskich. Nie walczymy o życie. Jedyne, co stawiamy na szali, to nasz komfort i wygodę, czasami tylko nasze zdrowie. Nikt świadomie w tej zabawie nie ryzykuje życiem.

      Mój wniosek, że nie będę moralizował i radził odnosił się do mojego braku zaufania do siebie i własnego zdrowego rozsądku. Nie wiem, jak bym się zachował będąc w twojej sytuacji. Obawiam się, że mógłbym próbować biec dalej, wmawiając sobie, że wyolbrzymiam ból i nic mi nie jest. Szczególnie gdy wyobrażę sobie, ile czasu, myśli i wysiłku poświęciłeś na przygotowania. Z tym większym szacunkiem zdejmuję przed Twoją decyzją czapkę z głowy.

      A że pomyślałbym sobie, że to wstyd? Tak pomyślałbym. Ale w przeciwieństwie do Ciebie, raczej bym się do tych myśli publicznie nie przyznał. Bo przecież, cytując samego siebie: "zdrowie na pierwszym miejscu, a czasy, wyniki i inne takie później". Przecież odpowiedzialny, racjonalny, mądry, myślący biegacz nie żałuje rozsądnych decyzji. Nie naraża się. Gówno prawda. Naraża się bez przerwy. Męczy, wypaca, odwadnia, suplementuje, odżywia, nawadnia, uzupełnia, znowu wypłukuje, kontuzjuje, łamie, nastawia, leczy, odpoczywa, regeneruje, zwiększa obciążenie. Czasami także przesadza. Ale bez wyjścia ze strefy komfortu nie ma rozwoju. Sztuką jest znaleźć granicę między wychodzeniem ze strefy komfortu a nadwyrężaniem zdrowia. Napisałem, że nie daję sobie prawa, żeby radzić, bo sam u siebie tej granicy jeszcze nie znalazłem. Mam tyle szczęścia, że jeszcze na żadnym biegu nie musiałem zejść z trasy. Dlatego nie wiem jak to jest. Czy nie daję z siebie wszystkiego i dlatego nie zbliżam się do tej granicy? Czy już ją przekroczyłem, ale tego nie zauważam i minimalizując sygnały narażam zdrowie? Tego też nie wiem. Dlatego tak uważnie czytałem Twój tekst, żeby się czegoś też o sobie dowiedzieć. Zadać sobie pytanie: „Czy ja bym tak umiał?”

      Kiedyś musiałem podjąć podobną decyzję. O wycofaniu się w górach, gdy cel był na wyciągnięcie ręki. Gdy wiedziałem, że przez najbliższe kilka lat mogę nie mieć okazji jeszcze raz spróbować. Odpuściłem. Nie ryzykowałem. Po zejściu sam siebie poklepywałem po plecach mówiąc: „Zuch jesteś, Jędrzeju, cóż za odpowiedzialna decyzja. Jakiż ty jesteś rozsądny i odpowiedzialny.” A w głębi duszy do dzisiaj nieśmiało pytam sam siebie: „A może jednak mogłem spróbować?” Patrząc z perspektywy nie mam pewności, czy wycofałem się w ostatnim momencie, czy może za wcześnie, czy mogłem wtedy osiągnąć ten cel? Pewność mam co do jednego. Dzięki tej decyzji, mam szansę spróbować jeszcze raz.
      Czego i Tobie, w Poznaniu, życzę! ;-)

      Usuń
    3. Jędrzej, czapki z głowy nie zdejmuj - naprawdę, nie ma powodu. Tak jak napisałeś, duża część z nas tkwi w pełnym wyparciu. Mówimy jedno, a robimy zupełnie coś innego. Niby "zdrowie na pierwszym miejscu", a rypiemy BC2 i BC3 gdzie serce musi pracować na obrotach w czerwonym zakresie. Jeśli już daliśmy się wciągnąć w tą spiralę wyścigów to wyjścia nie ma. Albo robimy postępy, katując się na niektórych treningach, albo biegamy dla przyjemności bez oczekiwań co do wyników. Przyznam szczerze, że trochę się też zagalopowałem z tymi oczekiwaniami wobec siebie, ale to chyba w naturze ludzkiej? Złamałem "4" godziny, to teraz złamię "3" - któż tak by nie chciał, skoro poprzedni wynik poprawiłem o 48 minut? A jednak. Okazuje się, że sama matematyka już nie wystarczy. Życie zaciągnęło mi hamulec ręczny w Warszawie i mam zamiar wykorzystać tą bolesną lekcję.
      Jeśli pobiegnę w tym roku maraton, to na pewno nie będę się ścigał. Nie dam się ponownie wciągnąć, w taką zabawę, mojej chorobliwie pazernej ambicji.

      Usuń
  3. O co cho? Jaki wstyd? Przecież nikt z nas nie wie w danym momencie, czy to "tylko" nerwoból, czy coś zagrażającego życiu. Zgadzam się z Avą - bardzo rozsądnie postąpiłeś, bo maratonów jest dużo, a zdrowie jedno.

    Współczuję Twojej żonie - ekipa karetkowa zapewniła jej pierwszorzędną rozrywkę :( Noale oni raczej nie grzeszą delikatnością, a na poparcie tej tezy opowiem historię sprzed 15 lat: mój młodszy brat się zatruł i zasłabł z odwodnienia. Karetka nie przyjeżdżała 2 godziny. Kiedy w końcu przyjechała, młoda pani dr najpierw zajęła się przesłuchiwaniem mnie i mamy na okoliczność "czy chłopak nie przedawkował?". W karetce przypomniało jej się coś ważnego i zapytała mojej szaro-białej z nerwów mamy, czy zabrała jakiś dokument tożsamości syna. Mama nie zabrała. Na co pani doktor zirytowała się nie na żarty: "To jak ja wypiszę akt zgonu, jeśli syn zejdzie?!".

    Trzymaj się!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki serdeczne za zrozumienie. Dla jasności sytuacji, nie mam absolutnie żalu do Panów z karetki - to najbardziej profesjonalna ekipa jaką spotkałem a oceniam ich nie tylko poprzez pryzmat zachowań. Informację dla żony przekazał tzw Dyspozytor, który otrzymał informację od Panów z ambulansu (nie karetki) LuxMed'u.

      Usuń
  4. Jestem pełna podziwu za podjęcie tej trudnej decyzji, może i to nic poważnego nie było, pewnie byś połamał '3', ale lepiej zrobić to kolejnym razem, mając pewność, że nic poważnego Ci nie dolega i nie ryzykując. Zejście z trasy z obawy o swoje zdrowie to żaden wstyd! Maratonów jest sporo, a zdrowie ma się tylko jedno, jak już Hania napisała. Trzymam kciuki za to, żeby to były "tylko" nerwobóle i za szybki powrót na trasę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Marii za kciuki. Obiecałem sobie, że na kolejny maraton wyjdę bez żadnych oczekiwań i napinki. Zrobię go na pełnym "luzie". Po niedzielnych doświadczeniach sądzę, że nie jestem gotowy psychicznie, żeby robić takie duże postępy. Biegam dla przyjemności, nie dla pieniędzy - nic nie muszę i chcę aby tak pozostało.

      Usuń
  5. Mądra, dojrzała decyzja. Życiówka, czas, ukończenie biegu, nigdy nie może być kosztem zdrowia.
    Powodzenia następnym razem!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeszcze nigdy podczas biegu nie musiałem podejmować tak trudnej decyzji. Do samego końca nie byłem przekonany o jej słuszności. Twoje słowa oraz pozostałych osób potwierdzają, że mimo setek scenariuszy, które rozważałem w głowie wybór, jakimś dziwnym trafem, padł na odpowiedni - dzięki Damian.

      Usuń
  6. Gratuluję odwagi na trasie, żeby podjąć taką decyzję, jak i odwagi żeby podzielić się historią. Powodzenia następnym razem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do teraz nie jestem przekonany czy to była odwaga ale faktycznie, mam szansę na kolejny raz :-) Dziękuję.

      Usuń
  7. Znacznie łatwiej jest paść na trasie na zawał niż zejść z niej z własnej woli. Emocje, nadzieje, tygodnie przygotowań, nie jest łatwo podjąć taką decyzję z takim balastem. Chylę czoła, bo wcale nie jestem przekonany, czy byłbym w stanie ją podjąć gdyby chodziło o mnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba muszę się z Tobą zgodzić co do łatwości zejścia na zawał. Nie potrafiłem się zdecydować od tego 7km co zrobić. Biegłem jeszcze 20km rozważając te scenariusze, siłą woli odpychając myśli o zejściu z trasy. Wola zwycięstwa jednak przegrała i chyba nie z odwagą tylko raczej ze strachem - o życie.

      Usuń
  8. Trzeba mieć jaja by coś takiego zrobić. To nie DNF z powodu słabego przygotowania, lenistwa czy czegokolwiek, ale sytuacja w której zachowałeś się najlepiej jak można. Forma nie ucieknie, skończysz badania i w Poznaniu sprawisz, że zacznę myśleć o pobiegnięciu jeszcze gdzieś maratonu... :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jaja, nie jaja - w głowie bolało jak cholera. Forma nie ucieknie, ale jeśli nawet będę mógł pobiec jeszcze kolejny maraton to nie mam chwilowo ochoty się spinać. Mam zamiar pobiec dla siebie i własnej przyjemności, choć raz uśmiechnięty od startu do mety. Pobiec bez wyrzygu i bólu brzucha. Możesz być spokojny i skupić się na górach, krzakach i błocie o rowerowaniu i pływaniu nie wspominając :D

      Usuń
  9. nie ma co za wszelką cenę... zdrowie ma się tylko jedno! pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  10. Ja mam takie same dylematy gdy coś mnie gdzieś zaboli, chociaż w grupie ryzyka żadnej nie jestem to i tak człowiek się boi bo życie mamy przecież jedno. Bardzo ważny wpis i oczywiście _bardzo_ mądra decyzja. Powodzenia następnym razem!

    OdpowiedzUsuń
  11. pozdrawiam i gratuluję rozwagi :) z niczym nie wolni przesadzać :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niby tak, ale amatorzy mają to do siebie, że lubią eksperymentować - niestety na sobie :-) Dziękuję i również pozdrawiam.

      Usuń
  12. dobrze ze nie skończyło sie to gorzej.

    OdpowiedzUsuń