piątek, 14 czerwca 2013

"Zaginiony w akcji"

Dostaję taki wycisk, że nie nadążam...

Ale po kolei. Koniec maja to dla mnie najbardziej wyczekiwany okres w tym roku. Rozpoczyna się sezon zawodów. Na początek Weekend Biegowy z Sokołem w Tatrach - to wydarzenie, na które czekałem z wypiekami na twarzy. Nie dość, że będę w Tatrach to jeszcze będę biegał po szlakach, które schodziłem w górę i w dół.

Czwartek 30 maja, 15:00
Docieramy do Bukowiny Tatrzańskiej. Pensjonat ten co zawsze więc tylko bagaże zrzucam i jedziemy do Zakopanego odebrać pakiety startowe. Pogoda jak zwykle stabilna, 12 stopni - to coś co uwielbiam :-) Niebo lekko zachmurzone i lekko kropi - nie jestem zaskoczony.

Tu zawsze jest pięknie
 Zaskakuje natomiast, kolejny raz, przyjazne nastawienie ludzi w biurze zawodów. Widać radość z jaką podchodzą do tego wydarzenia - aż przyjemnie obcować w takim towarzystwie. Już mi się podoba. Dla rozeznania pytam ile czasu zajmie najlepszym pokonanie trasy pierwszego dnia zawodów, w biegu Sokoła. "Najlepsi przybiegną w okolicy 2 godzin..., no... może poniżej 2 godzin". Ok, to już wiem, mniej więcej co i jak. Wracamy do pensjonatu. Mapa Tatr w ręce i liczę. Liczę i konsternacja - czas przejścia szlaków, którymi pobiegniemy to 6 godzin 30 minut. O cholera, będzie ciężko. Niby 15,6 km a najlepsi w okolicy 2 godzin. Pojawia się wahanie - czy dam radę w 3 godziny? Postaram się przynajmniej. Co prawda treniro każe się oszczędzać pierwszego dnia ale wyniki idą w świat :-) Zmęczony po trasie z Poznania szybko zasypiam. Środek nocy, budzą mnie jakieś otwierane i zamykane drzwi. patrzę na zegarek 01:10 - o cholera nie pospałem. Żona mówi, że jakaś ekipa dojechała do pensjonatu i rozpoczęli imprezkę. Nie wytrzymała jak zaintonowali na korytarzu "Przybieżeli do Betlejem...". Dobra może zasnę. Dupa - nic nie działa. Woda, korki w uszach. Po prostu "powieka lata" jak mawia Bo i zasnąć się nie da! Czytam do 03:35 nad ranem i wreszcie padam ze zmęczenia. Budzik zrywa mnie o 06:00. Nareszcie.

Piątek 31 maj, 06:15.
Szybkie śniadanie dzięki sympatycznym paniom z pensjonatu "Stasinda" (normalnie od 08:00) i jedziemy do Zakopanego. Strój dobrany, nie było wielu wariantów. Na rondzie łapiemy busa i jazda do Kuźnic. Łyk picia i rozgrzeweczka, truchcik 2km, dwa sprinty i rozciąganie.

Godzina 08:00 już blisko
Jestem gotowy. "Tłum" już się zebrał. Idziemy punkt 08:00 na miejsce startu gdzie organizatorzy nas liczą aby zrobić to ponownie na mecie - z Tatrami nie ma żartów. Krótka odprawa o bezpieczeństwie i rozsądku, śliskich kamieniach i mokrym szlaku.
- "Ja pierdzielę, co to będzie?"
Wreszcie słyszę "START" i "lecimy". Tempo nie jest szaleńcze ale stromy podbieg robi swoje. Praktycznie na samym początku ułożyła się kolejność. Zanim dobiegliśmy po brukowanym podbiegu do Kalatówek już było wiadomo, że łatwo nie będzie.

Początek - droga do Kalatówek
Skręt na "Patyki" czyli podejście na "Ścieżkę nad Reglami" i niektórzy już idą - aż strach się bać. Ja nowicjusz porywam się na takie coś! Staram się biec i wyprzedzać - ilu się da. Dobrze, że zabrałem kamerę - ale będzie film :-) Dobiegam do zakończenia "Doliny Białego" na wysokości 1212m i zaczyna się jazda w dół. Nie sądziłem, że będę tak zapierniczał. Chwilami tempo regularnie poniżej 04:00 !!! - taka jazda, że adrenalina leje się strumieniami - jest po prostu zajebiście. Nie mam czasu patrzeć na Garmina bo w każdej chwili mogę się potknąć. Koniec doliny i widzę bramę. Jest też doping. Szybki podbieg i jestem na płaskim. "Droga pod Reglami" nie trwa długo zwłaszcza, że jest okazja pogadać z innymi biegaczami. Przy wejściu do "Doliny Strążyskiej" - punkt nawadniania - siódmy kilometr. Jest woda, czekolada, banany i super sympatyczni wolontariusze. Normalnie raj na ziemi. Kostka czekolady, łyk wody i biegnę dalej. Zaczyna kropić a ja raczej truchtam. Nie martwię się bo inni robią to samo. Mijam kilku turystów i dobiegam szybko do końca doliny. Jestem na wysokości 1042m - zaczyna się podbieg a raczej ostre podejście na "Czerwoną Przełęcz" do wysokości 1301m - można powiedzieć pionowo.

Zaraz zacznie się ostro w górę
Tu idę, staram się jak najszybciej jak umiem ale idę. Garmin pokazuje 10,37 km, jeszcze ponad 5km - dam radę. W połowie podejścia liczą zawodników:

- "Masz 17 minut straty do pierwszego" - usłyszałem
- "To dobrze czy źle?" -pytam ze zdziwieniem
- "No bardzo dobrze! Dawaj, dawaj"

Na szczycie już nie pamiętam co mówił. Na przemian pada i świeci słońce - jest wspaniale. Nie czuję bólu nóg ani trudów pokonanej trasy. Biegnę. Mostki, głazy, schody - wszystko mijam w locie. Liczę, że się nagra włączając co jakiś czas kamerę. Nagle dostrzegam, że biegnę w miejscu gdzie byłem rano - to "Ścieżka nad Reglami" za "Czerwoną Przełęczą" - znaczy się meta już blisko. Mijam kolejnego biegacza na zbiegu - nie wiem skąd to potrafię - nigdy nie trenowałem zbiegów.

Zbiegi - niesamowita sprawa
Ostry zakręt w prawo i bruk. Jak to bruk? To już? Widzę bramkę na mecie. Ostanie kilkadziesiąt metrów i jestem na mecie. Dostaję medal, wodę, banana i drożdżówkę - najlepszą jaką jadłem :-) Mój czas 1:48:50 - aż sam się dziwię. Miejsce 55, w kategorii M40 - dwunasty. Gdym wiedział, że Garmin mnie dziś oszukuje to bym "przydusił". Może jednak dobrze się stało bo przecież miałem się oszczędzać na jutrzejszy bieg. Ale jestem zadowolony :-)

Warto było
Wieczorem idziemy do knajpy na piwo w Zakopanym  - należy się. Zaczynam "czuć" uda - chyba biegałem :-) Po powrocie do Bukowiny padam i zasypiam.

Sobota 01 czerwca, 04:26
Nie mogę dospać. "Powieka znów lata". Jakoś wytrzymuję do 06:00. Idziemy na śniadanie. Dzisiaj Bieg hrabiego Władysława Zamoyskiego do "Morskiego Oka" na dystansie 10km. Jedziemy do Palenicy Białczańskiej. Na miejscu jesteśmy o 07:15 - dużo czau na rozgrzewkę. Oczywiście pada a temperatura w okolicy 5 stopni. Robię rozgrzewkę - czuję, że będzie "gorąco".

Rozgrzewka
Decyduję się pobiec tylko w koszulce klubowej i tradycyjnie, w krótkich spodenkach. Ostatnie ustalenia z żoną

- "Tak, nie będę szalał i będę na siebie uważał. Ty wsiadaj do bryczki i jedź na górę - tam się spotkamy".

W pierwszej linii - bez kompleksów :-)
Ustawiam się na linii startu, odprawa i starujemy. Tempo niezłe. Cztery z hakiem :-) Po pierwszych ośmiuset metrach nawrotka i biegniemy z powrotem aby zaliczyć pełne 10km wg atestu. Na 2km doganiają mnie dwie osoby i tak sobie równo sapiemy. Cały czas pod górę. Obok mnie biegnie starszy gość - patrzę, koszulka z zeszłorocznego biegu na Kasprowy - spoko myślę, biegnę z zawodowcem. Nadaję równe tempo, nie patrzę na Garmina - jemu góry nie służą. Kieruję się kadencją "na czuja" i ogólnym odczuciem zmęczenia. Jest całkiem dobrze - staram się biec tak na 90%. Rozbiegałem nogi na rozgrzewce po wczorajszym bieganiu, nie bolą. Trzeci kilometr.

- "Taki zapieprz, że nie ma jak pogadać" - zagaduję :-)
- "Nooo" - odpowiada mój towarzysz z uśmiechem

Biegniemy dalej. Czuję, że zostałem zającem ale nie robi mi to. Piąty kilometr - punkt nawadniania. Chwytam kubek i wylewam większość - nie będzie mi potrzebna. Mały łyk i nawet nie zwalniam. Wczoraj doświadczyłem, że pod górę już się tego nie nadrobi. Mój współtowarzysz zwolnił. Obracam się jest 2 metry za mną ale biegnie. Czuję, że będę musiał biec dalej sam. Na siódmym kilometrze mnie dogania. Dwa kilometry pościgu i zaczyna mnie wyprzedzać. Zaczynają się "skróty". Podciągam tempo aby wyrównać do niego. Wiem, że gdybym biegł sam to bym zwolnił by zaoszczędzić siły. Tym razem to ja mam zająca. Niestety - on nie wytrzymuje tempa. Pytam tylko czy "ok?"

- "Ok, biegnij dalej" - słyszę.
 - "No to zostałem sam. Ciekawe co tam u żony?" - jest chwila na myślenie.

Ani się nie obejrzałem jestem na "Włosienicy" - to już niedaleko, jakieś 1,5 kilometra. Koń mnie żaden nie wyprzedził, mam nadzieję, że się z nią spotkam na górze. Mijam jeszcze kilka osób i meta. Zestaw identyczny: medal, woda, drożdżówka :-) Czas 53:01, miejsce 57 a w M40 też identycznie jak wczoraj - dwunasty. Do najlepszego strata 10:48. Znowu banan na twarzy.

Nagroda
Czuję, że jest chłodno. Całą drogę padał deszcz a ja jestem mokry. Idę od razu do schroniska. Mija pół godziny. Gdzie to moje "wsparcie"? - chyba czas wybrać się na poszukiwania. Zostawiam wodę i pół drożdżówki na parapecie w schronisku. Medal w dłoń i biegnę w dół - mijam i dopinguję tych co kończą. Dobiegam do "Włosienicy" - ani śladu żony. Idzie jakaś para. Korzystam z telefonu.

- "Idę pieszo na górę bo bryczka nie jechała a ty czekaj na mnie w schronisku" - słyszę
- "ok" - dziękuję za telefon i puszczam się dalej w dół.

Po ok. 2 km od schroniska widzę ją z daleka. Ale zadowolona :-) Wymieniamy się wrażeniami i kontynuujemy wycieczkę do Morskiego Oka - ciekawe co na to moje nogi? Na miejscu sprawdzam czas - zajęło jej to 1 godzinę 40 minut. Sprawdzamy listę - ostatni zawodnik wbiegł z czasem 1 godzina 30 minut i 46 sekund :-)




Kilka fotek, pijemy herbatę, kończymy drożdżówkę i wracamy. Czuję nogi - uda bolą jak cholera. Łapiemy bryczkę i zjeżdżamy w dół. Wracamy do pensjonatu jest ok. 11:00. Teraz mogę się zachwycać pięknem Tatr.

Tatry o wschodzie słońca. 02 czerwca, 04:46

Brzegi - widok z Bukowiny Tatrzańskiej


Za rok też chcę przyjechać!

2 komentarze:

  1. Piękne wyniki, gratulacje raz jeszcze!!! I dla Żony w sumie też - naprawdę niezłe tempo:)

    Czyli jest już relacja, teraz czekamy na film :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Bo! Raz jeszcze :-)
      Film będzie, a w zasadzie już jest. Czekam aż zakończy się upload - duży plik, długo idzie ale chyba warto.
      O żonie nie napisałem wszystkiego. Ona szła w wysokich butach do trekingu, w plecaku miała mój "depozyt" plus swoje rzeczy (kurtki przeciwdeszczowe dwie, puchowa i polary) oraz woda 1,5l dla siebie i druga dla biegacza o bananach nie wspomnę. Jakby tego było mało zabrała też torbę z moją lustrzanką, która jest ciężka jak cholera. Normalnie wielbłąd i sam ją podziwiam :-)

      Usuń