środa, 30 lipca 2014

Urlop z metą na Śnieżce i nie tylko...

Jak zwykle, urlop zapowiadał się normalnie. Pojedziemy w Karkonosze, pochodzimy po łagodniejszych górach, pozwiedzamy, obejrzymy zamek Czocha, wszystko na spokojnie. Plan był dobry - do czasu. Tydzień przed wyjazdem zadzwonił telefon "słuchaj taka sprawa... jedziemy w Karkonosze... tam jest taki bieg na Śnieżkę... może chciałbyś pojechać z nami?"



No i się zaczęło. Jak to zrobić, żeby pobiec w sobotę w dniu, w którym mieliśmy dopiero dotrzeć w góry. Wyjście było banalnie proste - pojedziemy w piątek po pracy :-) I tak oto stanąłem na linii startu w Karpaczu, dziwnie spokojny i wypoczęty.

Smashing jest tylko jeden

Taktykę na bieg miałem wyrytą w korze mózgowej - lecę na tętno - to jedyny wskaźnik wysiłku, który mogę kontrolować podczas biegów górskich. Niestety, jako nowicjusz, zbieram dopiero doświadczenie i testuję wszystko na sobie. Tym razem również tak miało być - polecę z tętnem 175 bpm aby zobaczyć czy wytrzymam biec całą trasę i nie paść przed metą. Odcięcie w tym stylu już przetrenowałem w Kołobrzegu i nie chciałbym tego powtarzać.

Taka akcja, że #WszyscyZaBo

Nie szalałem więc od początku choć widok czołówki biegu jakoś tak dziwnie na mnie działał. Po pierwszym kilometrze w tempie 4:08 min/km wyprzedziłem Izabelę Zatorską i nie byłem w stanie stwierdzić czy zbytnio nie poszalałem. Przy takim tętnie mogę śmiało powiedzieć, że opuściłem strefę komfortu dość dawno ale jednocześnie mam trochę zapasu do zakwaszenia się.

Jak mówili znajomi, do "Wangu" idzie biec a potem już trzeba iść - no chyba ich pogięło! Jak dobiegłem do tego kościoła zrozumiałem o czym mówili. Było tak stromo, że cieszyłem się w duchu,  że nie padał deszcz - na bank pojechałbym w dół po kostce brukowej, którą wyłożona była trasa. Jęknąłem i kontynuowałem bieg, kontrolując cały czas tętno.

Nieliczni kibice dopingowali a ja, pogodzony mentalnie z faktem biegu pod górę (to daje właśnie tą radość) do samej mety, odliczałem spokojnie mijane kilometry. Pogoda sprzyjała. Było pochmurno a wiejący wiatr jakoś nie przeszkadzał. Na łagodniejszych odcinkach przyspieszałem a na tych stromych zwalniałem by zachować "w miarę" założone tętno.

Udana próba łapania pełnego kubka

Strzecha Akademicka - tu już miałem ochotę by polać się wodą i popić żel, który zjadłem kilka minut wcześniej. Na liczniku miałem już ponad 9km i szykowałem się powoli na podbieg od Domu Śląskiego na szczyt. Po dotarciu na Główny Szlak Sudecki zacząłem przyspieszać. Czułem wyraźnie, że trasa biegnie ze sporym nachyleniem w dół. Głupio by było nie skorzystać :-) Kilometr zaliczony w tempie 3:58 min/km.

Rozkręcam się

Byłem tak rozpędzony, że nie złapałem kubeczka z wodą, który podawał mi wolontariusz a fontanna wody przeleciała dobrych kilka metrów. Usłyszałem tylko jęk zawodu zgromadzonych kibiców ale nie w głowie było mi się zatrzymywać. Zaczynał się podbieg na Śnieżkę.

Szczyt majaczył jak trzy tygodnie wcześniej tak, że nie byłem w stanie zobaczyć czy biegnie ktoś przede mną czy nie. Zaczynało się robić stromo. Tętno skoczyło na 180 bpm ale nie zamierzałem zwalniać. Parłem do przodu w nieznane. Z powodu mgły lub pewnie raczej chmury, która zawisła nad Śnieżką nie widziałem ile zostało jeszcze do mety. Strasznie trudno rozpocząć finisz gdy nie wie się ile jeszcze zostało do pokonania. Ludzie w pelerynach snuli się spokojnie na szlaku a ja dostrzegłem majaczącą postać "w zielonym". Patrzyłem już tylko pod nogi bo zadzieranie głowy i szukanie szczytu było niepotrzebną stratą w tych warunkach.

Po którymś z zakrętów usłyszałem znajome głosy. To doping moich kibiców - czyli meta już blisko. Wyrwałem wtedy, ostatkiem sił, do przodu. Postać "w zielonym" dosłownie została z tyłu a ja wpadałem na metę. To chyba już taka tradycja, że na mecie nie ma zegarów i w sumie nie wiesz czy jesteś na mecie czy nie. Leżącą matę zignorowałem i parłem dalej w stronę schroniska  aż dobrzy ludzie nie zaczęli wykrzykiwać, że to już, że wystarczy. Finisz.

Meta już zaliczona a ja biegnę dalej

Byłem w siódmym niebie. Strzeliłem 20 tradycyjnych pĄpek i zobaczyłem jak wpada na metę Iza Zatorska! Równiutką minutę po mnie - ale czad. Z czasem 1:24:04 wywalczyłem 19 miejsce w klasyfikacje generalniej i drugie w kategorii wiekowej. Gratulacje od Izy - bezcenne.

pĄpowanie na mecie

Tak oto rozpocząłem tygodniowy urlop w górach Izerskich i kontynuowałem biegowe zwiedzanie okolicy nie pozwalając sobie nawet na dzień przerwy. Rytmy, ciągły w drugim zakresie, rozbiegania - wszystko po górach. To chyba największa radość mojego biegania - góry i ja. I kiedy już w piątek szykowaliśmy się do pakowania i sobotniego powrotu nastąpił nieoczekiwany zwrot akcji...


Zamówiliśmy przedwyjazdową pizzę i siedząc na murku w Szklarskiej Porębie obserwowałem spokojnie przechadzających się ludzi w promieniach zawieszonego, już nisko, nad górami słońca. Nagle zobaczyłem faceta o sprężystej budowie z workiem Enervit. Za chwilę kolejnego, i jeszcze jednego. Tak, to już nie był przypadek. Żona biegle wypatrzyła plakat: Wielka Pętla Izerska - 21km po górach! To był moment. Okazało się, że biuro jest czynne do 20:00 a ja o 19:37 zorientowałem się, że siedzimy raptem 100m od biura zawodów. Pal licho wyjazd do domu - po 15 minutach miałem swój pakiet!

Profil trasy przypadł mi do gustu :-)

Kolejna sobota a ja znów stoję na linii startu, w górach. Aaaaa! Godzina jedenasta i upał niemiłosierny - to chyba najlepsza definicja tego biegu. Tym razem (niby tak dla odmiany) postanowiłem znów podnieść poprzeczkę i utrzymać tętno wyżej niż na Śnieżkę, czyli w okolicach 177 bpm.

Tak rozkładałem siły

Na starcie wiadomo, nerwy puściły tuż po wystrzale i wypaliłem do przodu w tempie 3:23 min/km. Potem było już spokojniej. Trzymałem się planu i konsekwentnie parłem do mety, kontrolując tętno. Otaczające widoki, las, strumienie i pociąg, którego na szczęście nie musiałem przepuszczać sprawiły, że był to mój najlepszy półmaraton w życiu. Od 15km zacząłem przyspieszać a po 17km tętno wskoczyło regularnie na poziom 180bpm. Dziewiętnasty kilometr zrobiłem w tempie 3:44 min/km i nie było mi w głowie odpoczywać. Gnałem do mety jak szalony.

Na mecie znów nikt mnie nie gonił, za wyjątkiem córki

Finisz na stadionie zaliczyłem po czasie 1:34:49 co dało mi 42 miejsce w open i jedenaste w kategorii na 643 sklasyfikowanych - reszta nie zmieściła się w limicie 3 godzin. Poza najwspanialszym półmaratonem mam do kompletu najpiękniejszy w swojej kolekcji medal - ręcznie robiony, szklany.


To naprawdę był uczciwie przepracowany urlop. Licznik kilometrów, po tygodniu, pokazał 134,26km licząc tylko treningi biegowe. Gdybym doliczył wszystkie rodzinne wycieczki górskie 200km pękło by jak nic. Mogliśmy spokojnie wrócić do domu ;-)

Taki urlop

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz