niedziela, 17 listopada 2013

VI Tatrzański Bieg Pod Górę

czyli bieg na Kasprowy Wierch 2013.


Tatry - moje ulubione
Tak, zdecydowanie był to bieg, na który czekałem i warto było :-) Mogę śmiało powiedzieć,że dwadzieścia dni wcześniej czekałem na maraton berliński z podobnymi wypiekami na twarzy. Mimo, że dystans był pięciokrotnie krótszy ale za to w jakich okolicznościach przyrody! Zapisy trwały jeszcze krócej niż na Berlin bo raptem 25 minut a miejsc było tylko 400. Potem pozostało już tylko trenować - tylko gdzie i co? Uznałem, że pójdę na żywioł i większym problemem będzie dobór ubrania niż strategia biegu. Zakładając, że moje prognozy mnie nie zawodzą byłem pewien, że krótkie spodenki założę na pewno ale co na górę? To pytanie nurtowało mnie już od pół roku. Liczyłem, że im bliżej startu tym moje wątpliwości będą mniejsze - gdzież tam, było wręcz odwrotnie. Wyjeżdżając w czwartek z Poznania uznałem, że zabieram wszystko co mam i zdecyduję w dniu biegu jako, że od tygodnia, na górze, padał śnieg z deszczem na przemian.

... tymczasem na górze
Nastał wreszcie dzień biegu czyli sobota 19.10.2013 - temperatura stabilna na górze -8 stopni i biało jak zimą. Ale jazda - w to mi graj, czyli im gorzej tym lepiej. Mając już wcześniejsze doświadczenia z Biegu do Morskiego Oka - tym razem zdecydowałem się oddać spodnie i kurtkę puchową do depozytu, żeby nie latać po Kasprowym z mokrą dupą i marznąć na kość w razie gdyby moja "najlepsza kibicka na świecie" nie zdążyła wjechać kolejką na górę.

Tutaj za chwilę pojawią się biegacze
Standardowa rozgrzeweczka - 2 km i gimnastyka. Powoli robiło mi się ciepło ale byłem spokojny, wiedziałem, że im dalej będę od startu tym zimniej mi będzie a to uczucie będzie potęgował bardzo silny wiatr, który wiał już od kilku dni.

podczas rozgrzewki
Jak zwykle w Tatrach - policzono nas skrupulatnie od 1 do 344 i ustawiliśmy się na starcie. Udało mi się dopchać do pierwszej linii aby zająć dobre miejsce. Strategię miałem taką: od początku "lufa" aż do Myślenickich Turni bo potem już "podobno" nie da się biec. Zdecydowałem się zostać tylko w koszulce kompresyjnej z długim rękawem i cieniutkiej kurteczce - idealny wybór, którego nie żałowałem ani przez chwilę. Strzał z pistoletu i poszli. Rany boskie jak szybko!

Poszli...
Po pierwszych kilkuset metrach spojrzałem na Garmina - tempo 3:30 min/km, pod górę! Nie, nie, panowie pomyślałem - chciałem szybko, ale nie sprintem, ja mam zamiar dobiec. Po 2 km dotarliśmy do Kuźnic i szlaku na Kasprowy. Już było spokojnie, choć czułem, że ten początek był za szybki i może być ciężko.

Kuźnice
Faktycznie, do Myślenickich można było sobie gnać - jak ktoś potrafił, a potem już wąsko i schody. Wspinaczka po tych schodach dała mi się we znaki. Uda pracowały pełną parą, oczywiście tą, która mi jeszcze pozostała. Nawet się nie obejrzałem jak dotarłem do kosodrzewiny i z zadumy wyrwała mnie tabliczka 3 km.


Hipnotyzujące, zimowe, tatrzańskie widoki tylko na moment uwolniły mój mózg i pozwoliły pomyśleć. Jak kurde 3 km? W okolicach stacji przesiadkowej było 4 km. Olśnienie przyszło za moment - tabliczki pokazują odległość do szczytu, kretynie! Ale co tam tabliczki. Widoki, widoki i jeszcze raz widoki. Ośnieżone Tatry na tle idealnie błękitnego nieba to największa nagroda dla miłośnika tych gór.


Na pełne skupienie nie pozwalał tylko odgłos wyjącego wiatru i oddech tak głęboki i szybki, jak podczas pompowania roweru ręczną pompką (lub robienia "pąpek"). To moje płuca, próbowały jak miechy dostarczyć dostatecznej ilości tlenu, który mój organizm zużywał tak szybko jak prom kosmiczny paliwo stałe. Tabliczka 2 km chyba została wyrwana przez wiatr bo w oczy rzuciła mi się dopiero ta, oznaczona 1 km. Spojrzałem na zegarek 59 minut za mną - powoli zbliżam się do szczytu - pomyślałem i szczelniej nasunąłem kaptur na głowę, którą wiatr próbował mi od dłuższego czasu urwać.

teoretycznie już blisko
Na tym etapie trawersowaliśmy już od dawna gęsiego a na wyprzedzenie jednej osoby zużywałem tyle energii, że szło  mi to coraz gorzej, zwłaszcza od momentu gdy wpadłem po "spodenki" w śnieg. 500 m i sapię jak lokomotywa ale ciągnę do przodu jak lodołamacz - mimo, że przed sobą widzę na wąskiej ścieżce tylko plecy poprzedzającego mnie zawodnika. Z amoku wyrywa mnie głos "sorry, przepuście mnie chłopaki!" - to finiszująca 3 zawodniczka w K30 zwróciła mi uwagę, że do mety pozostało ledwo 20 m. Ale za to jakie. Stromizna podejścia była już taka, że miałem napęd na 4 łapy.

przed szczytem
Musiałem podtrzymywać się rękoma aby sprawnie poruszać się do przodu. Grupka wiernych fanów biegów górskich i łopoczące na wietrze flagi oznaczały metę. Tak, frajda się skończyła. Ledwo dotarłem na szczyt i oniemiałem. Lśniące w blasku słońca, ośnieżone szczyty Beskidu, Świnicy i Kościelca przytłoczyły mnie swym pięknem.

Kościelec
Ale co tak zimno? Zauważyłem, że szybko stygnę będąc wystawionym na pastwę wichury i ujemnej temperatury. Gdzie mój support?!? Rozejrzałem się szybciutko i bez zastanowienia puściłem się w dół do stacji końcowej aby schronić się przed zimnem.


Stojąc w kolejce do depozytu zobaczyłem moich kibiców wysiadających z wagonika - mieli jeszcze nadzieję, że zdążyli do czasu aż im nie pokiwałem :-)

ta frajda - bezcenna
Mogę śmiało powiedzieć, że to najlepszy mój bieg w tym sezonie. A czas, a miejsce? 1g:15m:40s i 22 miejsce w M40 - poprawiam się, choć do "górali" mi jeszcze daleko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz