czwartek, 8 maja 2014

Siedem w skali Beauforta czyli II Kołobrzeg Maraton

Historia prawie jak z amerykańskiego filmu. Rodzina wyjeżdża na majówkę nieświadoma całkowicie wypadków, które nastąpią. Prognozy krótko i długoterminowe potwierdzają słoneczną pogodę kamuflując skrzętnie czający się podstęp...

Dojeżdżamy do Ustronia Morskiego delektując się słońcem już od samego Wałcza. Nad morzem rześko, czyli temperatura w okolicach 9 stopni C. To dopiero czwartek więc niczym się nie sugeruję ani przejmuję - luzik. W piątek wiatr jak cholera, łeb urywa zaraz po wyjściu z domu. Prognoza na sobotę przewiduje diametralną odmianę czyli nadal jestem dobrej myśli. Czas spędzony w towarzystwie ekipy kibicującej, równo 16 (!) osób, pozwala całkowicie zregenerować się i odpocząć od planowania strategi i obliczania tempa na maraton. To wszystko mam już za sobą, skrzętnie zanotowane na opasce i zamknięte bezpiecznie w torbie. Mam czas na książkę i spacer po plaży choć za tym ostatnim nie przepadam. Mogę sobie nawet pozwolić na przejście kawałka trasy by sprawdzić oznakowanie w części przebiegającej przez las - dla mnie to nowość na maratonie.

Trasa w Ustroniu Morskim
Sobota - jadę odebrać pakiet startowy do Kołobrzegu a po powrocie, wieczorem, nie mam już złudzeń. Będzie wiało. Może nawet "wiało" to zbyt delikatnie powiedziane. Będzie zajebiście wiało i to na powrocie z Gąsek przez całe 21km - gorzej być nie może, no prawie. Wiatr ma osiągać w porywach prędkość 54km/h i wiać idealnie wzdłuż trasy. Jestem w stanie wydać z siebie tylko jęk zawodu i pogodzić się z losem ale żywcem się nie dam!

Noc przesypiam zadziwiająco dobrze - jak nigdy przed zawodami. Sam się dziwię jaki jestem spokojny. Dwie ostatnie życiówki na 10km i 21km, przed maratonem, potwierdziły dobre przygotowanie do tego biegu. Jestem po prostu pewny swego do tego stopnia, że ani przez chwilę nie myślę o zmianie taktyki, którą znam już na pamięć. Pierwsze 3km zaczynam wolno w 4:24 min/km potem kolejne do 14km w 4:21 min/km, dalej 4:18 min/km aż do 29km gdzie wrzucam 4:15 min/km i lecę do samej mety. Tyle teoria, czas na praktykę.

Docieram do Kołobrzegu o 9:00. Zimno i wieje. Rozbieram się w autobusie robiącym za szatnię i depozyt. Potem niechętnie wychodzę na dwór i  zaczynam rozgrzewkę. Na starcie jestem 5 minut przed wystrzałem - jak zwykle. Ruszamy minutę po dziesiątej. Zadziwiająco szybko łapię rytm i pierwszy kilometr robię idealnie w tempie. Podoba mi się ten maraton. Zakładając, że przełajowa trasa może mylić Garmina przygotowałem sobie opaskę z czasami na każdym kilometrze i lecę wg stopera :-) Widoki piękne, temperatura idealna a wiatr w plecy - czego chcieć więcej. Pilnuję tylko żeby nie wypalić do przodu.

Podbiegi i zbiegi, drewniane mostki i bruk, morze i małe oczka wodne, drzewa i ptaki - natura maluje przepiękne obrazy. Na czwartym kilometrze zonk, spada mi pasek od tętna. W sumie nie był mi potrzebny ale z ciekawości chciałem zmierzyć tętno na trasie - no cóż, zrobię to innym razem. Kilometry uciekają spod nóg jak oszalałe. Ani się obejrzę jestem już w Ustroniu gdzie czeka na mnie cała rzesza moich kibiców. Ich doping słyszę z daleka. Ale to niesie człowieka nad ziemią. Ten dwunasty kilometr okazuje się najszybszym z całej trasy.



Zostawiam Ustronie Morskie i prę dalej do Gąsek. Po 17 kilometrze zaczyna się koszmar dla mojej lewej stopy. Trasa biegnie leśnym duktem wysypanym ostrymi kamieniami. Startówki, które mam na nogach, dają niewielką osłonę przed taką nawierzchnią. Zaciskam zęby i marzę o odrobinie asfaltu. Las się wreszcie kończy i od 20km biegnę "zwykłym" szutrem. Na wysokości latarni morskiej stoi mała dziewczynka z ojcem - "trzynasty" oznajmia z uśmiechem, który odwzajemniam. Całkiem dobrze myślę i spoglądam na oficjalny zegar, który wskazuje 91 minut i ileś tam sekund. Sprawdzam opaskę 1 godzina i 31 minut z hakiem, mam zapas jakiś 20 sekund. Obiegam latarnię i wychodzę na powrotną drogę...

"O nieee" - myślę w duchu. Tak od razu? W twarz? Wiatr bez zbędnych ceregieli sprowadza mnie do parteru. Teraz marzę aby schować się w lesie gdzie czeka mnie katowanie lewej stopy. Próbuję utrzymać tempo ale czuję że będzie mnie to sporo kosztowało. Mijam zawodników, którzy biegną w stronę latarni - oni jeszcze nie wiedzą, że walka dopiero się zacznie.



Docieram do znacznika "30km" w Ustroniu. Przed moimi kibicami trzymam jakoś fason bo biegnę dopiero 2 godziny i 12 minut ale czuję, że rezerwy mocy nie starczą na długo. Mam raptem 3 minuty straty do planu i nadzieję na odrobienie. Za Ustroniem zaczynają się masakryczne podbiegi. One rozładowują mój akumulator do reszty. Kontrolka w mózgu pulsuje na czerwono. Nie mam sił, staję na 33 kilometrze. Przed sobą nie widzę żadnego zawodnika, obracam się - za sobą też nie! Myśli spadają mi na głowę w lawinowym tempie. Co ja tu robię? Może jest mi za ciepło? Ale jak to koniec? Dobra, tylko spokojnie, przecież nogi mnie nie bolą! To dla czego nie biegnę?

Słonko świeci, jest ciepło i wieje przyjemny wiaterek, zdejmuję rękawiczki... O nie, to na pewno tak się nie skończy! Zaczynam biec. Nie wiem co bardziej mnie boli, głowa czy reszta organizmu? Czuję, że zbliża się paw - no jeszcze tego brakowało. Zatrzymuję się znowu. Co jest grane? Na wszystkich punktach piłem po dwa łyki wody a na 15 i 30 kilometrze zjadłem przetestowany żel. Chyba dzieje się ze mną coś niedobrego. Nie potrafię nawet tego określić. Zaczynają mnie wyprzedzać inni zawodnicy - w dupie to mam. Ale co ja powiem tym, którzy we mnie wierzyli? Nogi uginają mi się w kolanach. Zbieram się jednak do truchtu i jakoś docieram do 35 kilometra, wiatr targa mną jak chce. Dotykam swojej klatki piersiowej - jest lodowata, identycznie jak ręce a gęsia skóra pokrywa moje przedramiona. Zataczam się. Przepraszam swoje wierne rękawiczki, które chciałem kilka kilometrów wcześniej wyrzucić jako zbędny balast. Są zimne jak z lodówki ale dobre i to. To chyba koniec mojego maratonu! 

Ktoś podjeżdża do mnie na rowerze. Na wszystkie pytania odpowiadam tylko kiwaniem głowy, na więcej nie mam sił. Podaje mi butelkę izotoniku, którego wypijam dwa łyki. Zaczynam truchtać a on odjeżdża (dzięki raz jeszcze). Docieram, bo trudno to nazwać biegiem, do kolejnego zawodnika, który stoi na trasie i klnie wniebogłosy. Wyzywa wszystko co się da. Okazuje się, że to ultras, który tydzień temu machnął jakąś setkę a tutaj nie daje rady - "ooo, nie jestem sam" - pomyślałem. 

Pod nogami pojawia się znacznik 40 kilometra a ja nadal powłóczę nogami. Jestem już z powrotem w Kołobrzegu ale wcale się nie cieszę. Mój silnik nadal nie chce odpalić i człapię w żółwim tempie. Kibice się uśmiechają i klaszczą. To chyba to czego mi brakowało przez całą trasę. Wreszcie zaczyna się znajomy park i zbawieniem jest doping, który dociera z mety. To już niedaleko. Zaczynam biec. Okazuje się, że mogę! Nawet przyspieszam i całkiem sprawnie pokonuję linię mety a zegar pokazuje 3:40:34. Później sprawdzę, że ostatnie 240m biegłem w docelowym tempie 4:18 min/km. Na mecie medal i zimno. Jest mi przeraźliwie zimno. Ręce mi się trzęsą a reszta ciała dygoce. Szukam czegoś ciepłego do picia ale znajduję tylko banany i wodę. Obieram banana ale nie mam siły go jeść. Ściska mnie w brzuchu jakiś lodowaty skurcz - znowu zbliża się paw. Nic tu po mnie, znajduję wreszcie herbatę i próbuję wypić wrzątek. Idę do autobusu po swoje rzeczy. Miałem się wykąpać ale rezygnuję, zakładam wszystko co mam na siebie i pakuję się do auta. Jest mi wszystko jedno.

Wracam do Ustronia i biorę ciepły prysznic powoli dochodząc do siebie. Jestem wściekły a jedyna myśl w mojej głowie to "ZEMSTA!"

4 komentarze:

  1. Ciekawe - dlaczego tak nagle brakło sił? Ja mam podobnie - w każdym maratonie mocno zwalniam w ostatnich 10-12km, ale nie miałem tak żeby stanąć zupełnie. Może to coś z żołądkiem było?
    No nic, następną razą będzie lepiej :) Na jesieni obaj biegliśmy w Berlinie, to teraz zapraszam do Frankfurtu - ja już się zapisałem :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sam niestety nie wiem co było przyczyną. Mogę tylko przypuszczać, że trzymanie tempa przez 12km pod wiatr zabrało mi zapasy energii - może za mało jadłem poprzedniego dnia? Nie wiem. Dzięki za zaproszenie do Frankfurtu :-) Jesienią planowałem zebrać drużynę Smashing Pąpkins i pobiec w Warszawie.

      Usuń
  2. Też marzy mi się zemsta na maratonach, ktore mnie sponiewierały. Ale jakoś ciągle odkładam to w czasie ;-)
    Gratuluję walki! Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki. Rok wydaje mi się dobrym czasem na przygotowanie się do zemsty :-) W zeszłym roku pokonał mnie półmaraton w Poznaniu i zabrał mi półtorej minuty - w tym roku odebrałem mu jedenaście!

      Usuń