czwartek, 2 kwietnia 2015

10. PZU Półmaraton Warszawski - mój Sen o Warszawie


Ostatnia prosta,
okazja do sprawdzenia techniki
Tak, ten bieg spędzał mi sen z powiek przez cały przedstartowy tydzień. To nic, że czułem się dobrze przygotowany. To nic, że testowa dycha poszła ładnie i planowo. Powieka latała mi jak cholera, po ostatniej kraksie w Warszawie. Trzeba było się więc przekonać na własnej skórze jak przepracowałem zimę i jak bardzo mam (nie)odporną głowę. Warszawa, wiadomo - z Poznania niedaleko. W zasadzie, taki wyjazd to nic szczególnego, gdyby nie kilka rzeczy, które odmieniły całkowicie charakter tego wyjazdu. 

Najpierw wspólne Pasta Party z najbardziej kreatywną drużyną świata czyli Smashing Pąpkins, a potem kontynuacja wygłupów w towarzystwie Suchej Szosy i Krasusa, który dodatkowo nas nakarmił i przenocował. Gdyby nie było tej towarzyskiej otoczki pewnie bym siedział i myślał, analizował i planował - no kurde, ile można?!


Sobota przebiegła fantastycznie i byłem naprawdę mile zaskoczony gdy w niedzielny poranek, pierwszy raz, od co najmniej tygodnia, wstałem wyspany, pomimo zmiany czasu. Strój uszykowany, supporty gotowe - ruszyliśmy planowo (;-) na start. Tam oczywiście drużynowa rozgrzewka i przygotowania do biegu. Nerwowo zrobiło się dopiero na 10 minut przed startem - wiadomo - adrenalina buzuje, a w moim przypadku, wylewa się wręcz uszami - skok przez płotek i jestem w czerwonej trefie startowej. Taka jakby nobilitacja. Obok mnie najlepsi zawodnicy planujący biec półmaraton poniżej 1 godziny i 25 minut. Przed nami już tylko Elita.


Strategię na bieg miałem od dawna wyrytą głęboko w korze mózgowej. Dla pewności zrobiłem sobie jej kopię, przyklejając rozpiskę tempa do Garmina. Tak, w teorii miało być prosto - rozpocząć wolno w tempie 4:03 min/km i przyspieszać co 3 kilometry aż do tempa 3:52 min/km. Oczywiście plan, planem, a życie toczy się swoim rytmem :-) 

Zacząłem za wolno. Ja! Za wolno! Zawsze się wyrywam do przodu i potem żałuję, wiec tym razem błagałem by się nie zapalić na starcie. Udało się - no prawie, bo nie trafiłem w tempo aż o 5 sekund na kilometrze. Na kolejnym to samo! Po dwóch kilometrach zanotowałem 10 sekund straty. Do teraz nie wiem jak to się stało, ale nie wyrwałem do przodu by nadrabiać (jaki to człowiek robi się mądry z wiekiem ;-). Stopniowo i sukcesywnie realizowałem plan.

Nasze pĄkibicki

Gdyby nie doping Najlepszych Kibicek Świata (Iza, Justyna, Magda, Martyna) i Drużyna Smashing Pąpkins, ten bieg nie wyróżniał by się niczym od innych, gdzie samotnie mierzyłem się z dystansem.
Do 6.km zupełnie nie zdawałem sobie sprawy co tak naprawdę dzieje się wokół mnie. Jakieś przetasowania, formowanie grup, raz przed oczami zielone kompresy, raz czarny trisut. Normalnie karuzela, a ja w samym środku tego wydarzenia.

Jedenasty kilometr - wyprzedzam / fot. Martyna

Po dziewiątym kilometrze towarzystwo się uspokoiło, peleton się rozciągnął, a ja realizowałem plan szukając zająca, z którym mógłbym zabrać się do przodu. Dopiero na zbiegu, po 12.km uświadomiłem sobie co oznacza negativ split, który sobie rozpisałem. Tak, kula znalazła mózg! Ale dlaczego dopiero po półmetku? Tego do dzisiaj nie wiem. Dotarło do mnie, że pomimo szybkiego już tempa nie mogę sobie pozwolić na trwanie w takim rytmie, o zwolnieniu nie wspominając. Ja muszę jeszcze przyspieszać, aż do samej mety! Plan to plan, nie mogę zawieść. Gdy wpadłem do tunelu na 15.km byłem w takim ciągu, że patrząc na filmy wyświetlane na telebimach myślałem, że frunę. Szesnasty kilometr pojawia się niespodziewanie a ja jestem w euforii. Gnam jak oszalały, wiedząc, że to moje tempo docelowe do samej mety. I właśnie wtedy się rozproszyłem.

Nie wiem jak, i skąd, pojawiła się myśl "a co by się stało gdybyś nagle dogonił Krasusa?". Przegoniłem rogate myśli lecz nie minęło 500m i widzę przed sobą czerwone spodenki. Sprawdzam buty - pomarańczowe! To nie dzieje się naprawdę, tylko nie to! A jednak. Wytężam wzrok i widzę napis na koszulce "Krasus". O ja pierdole. Tysiące myśli przemknęły mi przez głowę. Sprawdzam Garmina - ja biegnę swoje i nie jest możliwe bym go dogonił. Coś musiało się wydarzyć. Całe szczęście biegnie. Wreszcie go doganiam:

- "dawaj Bracie, lecimy razem do mety"
- "stałem 2 minuty, pośladek i udo mi wysiadły. Biegnij! Ja dotruchtam" - usłyszałem
- "uff, da radę" - pomyślałem

Okolice 19 - 20-tego kilometra / fot. AMCicszewscy 

Gnam więc samotnie dalej. Wyprzedzam. Przy mojej taktyce, niestety, nie miałem możliwości podczepić się do kogoś. Siedemnasty kilometr mija zadziwiająco szybko. Pojawia się 18. i rozpoczyna się podbieg. Wiem, że nie będzie łatwo ale jestem przygotowany. "Nie z łydek, tylko z pośladków, z po-ślad-ków, z po-ślad-ków" powtarzam jak mantrę, choć wiem, że przeciwny wiatr nie pomaga. Jestem na górze. Zaraz odpalę "rakietę" i... gówno! Taki wiatr od 19. kilometra, że dech zapiera. Zaczynają się zakręty, a wiatr się wzmaga.

Tempo 2:47 min/km

Czarne myśli pojawiają się w głowie, ale nie mam na nie czasu. Mijam matę na 20.km, pora dać z siebie wszystko! Tylko kto włączył ten cholerny wiatr i gdzie jest ta upragniona meta!? Końcówka z zakrętami nie sprzyja zerwaniu się do ostatecznego ataku. Nie zamierzam jednak odpuszczać i jeszcze przyspieszam. Zakręt w prawo i widzę bramę! Jest!


Gnam w trupa i mijam wszystkich w zasięgu. Nic nie widzę i nic nie słyszę. Hipnotyzuje mnie zegar, który wskazuje 1:23 z sekundami. Wpadam na metę! Stopuję Garmina. 1:24:02 - nieźle. Szybko na glebę i robię 21 pĄpek. Justyna odnajduje mnie natychmiast i rzuca się na szyję... żyję :-)
Czekam na resztę, bo okazuje się, że jestem pierwszym Pąpkinsem na mecie. Kibicujemy dobiegającym na metę, nie tylko naszym. Atmosfera jest znakomita. Każdy pĄpkins pĄpujący na mecie dostaje od nas różowe okulary. Wyglądamy nieziemsko. Takie zakończenia to ja lubię :-)

Zbieramy szyki
Taka tradycja
Kibicować też potrafimy
Radość biegania

A wynik? Dotychczasowy poprawiłem o blisko 2 minuty. Na pierwszy rzut oka, trudno cokolwiek powiedzieć. Życiówka, to jasne, ale dla mnie i pewnie wielu innych, jest on po prostu "z dupy".
Dopiero po analizie danych organizatora mogę się uśmiechnąć. Ostatni kilometr przebiegłem ze średnim tempem 3:15 min/km. Finiszowałem rozpędzony do 2:47 min/km a cały półmaraton pokonałem w tempie 3:58 min/km. I tu pojawia się banan na twarzy. Udało mi się złamać magiczną barierę 4 minut na kilometr - spełnił się mój sen o Warszawie - jestem zadowolony!

Najwspanialsza Drużyna Ever!

8 komentarzy:

  1. Hej! Ostatnio przypadkiem trafiłam na Twojego bloga i aż go zamieściłam u siebie w polecanych - tak mi się spodobał! :) Wielki szacun za ukończenie w tak dobrym czasie i stylu(!) 10.Półmaratonu Warszawskiego! Złamanie bariery 4min/km w półmaratonie - tego nie powstydziłby się żaden biegacz, a raczej chwalił się nawet swojej babci przy obiedzie, dla której biec 6min/km czy 4min/km nie mówi kompletnie nic! Ja w tym roku niestety mogłam tylko kibicować (bo mnie samochód potrącił na 2 tyg. przed biegiem...), ale może za rok pomyślę, czy by nie biec w Smashing PĄpkins, bo fajnie by tak zrobić jeszcze po biegu 20 pompek i dostać okulary... :D Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj w gronie czytelników :-) U mnie, jak widzisz, nie tylko same zwycięstwa ale też zdarzają się porażki - jak to u amatora. Do drużyny Smashing Pąpkins serdecznie zapraszam - do zobaczenia!

      Usuń
  2. Czyli stolica odczarowana! Pięknie, bardzo dobrze się czytało, aż się wzruszyłam na to Bracie... I byłabym wręcz w niebie, gdyby pĄmężowie kibicowali tak, jak pĄżony. Wielkie brawa dla nich, wyobrażam sobie, że dodają mocy lepiej niż cokolwiek innego. I oczywiście gratulacje dla Ojca! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z ulgą - odczarowana. Nam też udaje się czasami kibicować, ale tylko wtedy gdy dobiegniemy :-) Dzięki.

      Usuń
  3. Świetna relacja:) Powodzenia!

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetnie ;) To co teraz Cracovia Maraton ;)

    OdpowiedzUsuń