Ostatnia taka przed półmaratonem w Poznaniu.
Respekt. To słowo najczęściej wypowiadałem w myślach patrząc na niedzielny plan. 12km w tempie startowym po świątecznej sobocie :-) Zwłaszcza po ostatniej dyszce w tempie. Może nawet to był strach? Że, za mało biegałem, że nie tak intensywnie, na co ja się porywam? Cokolwiek to było - nie było w stanie odwieść mnie od tego treningu. Dodatkowo wpadłem na szatański plan - we dwóch przecież raźniej. Tylko kogo zabrać skoro nikt w rodzinie nie biega? Na szczęście znalazł się ochotnik - mój tata stwierdził, że zadba o formę, weźmie rower i przejedzie się ze mną. Lepszy rower niż samochód pomyślałem :-)
Pogoda w zasadzie, dla mnie, nie istniała - zignorowałem wszelkie komunikaty o kataklizmach nawiedzających Polskę, karambolach na A4 i tym podobnych. Wiatr, tylko on mógł mnie powstrzymać i nawet próbował - jak się potem okazało.
Zaczęliśmy punktualnie o 11:30. Rozgrzeweczka, a jak, bez tego już nie zaczynam biegania. Potem delikatnie 5 minut spokojnego biegu (wyszło ~800m) i dalej 1,5km w tempie 5:00. Gdy już wybiegłem poza miasto (na Święta byłem w Jarocinie) Garmin obwieścił koniec zabawy - 12km w 4:30 - jedziesz!
O dziwo, od samego początku, całkiem spokojnie "nam" się biegło. Tempo, w miarę nie sprawiało mi problemu (z naciskiem na "w miarę") i wreszcie zaczynałem je "czuć" bez ciągłego spoglądania na wyświetlacz. Tym razem, co jakiś czas z zamyślenia wyrywał mnie głos: "14 na godzinę - cały czas równo" co tak naprawdę sprawiało mi niezłą frajdę, zwłaszcza gdy pod górę słyszałem dźwięk pośpiesznie zmienianych przerzutek. I taka idylla mogłaby trwać i trwać gdyby nie skończyła się droga, co nie było większym problemem a jednak. Jeden z samochodów spowodował, że musiałem pobiec po zamarzniętym poboczu i zaliczyłem lodowatą leśną kałużę - efekt objawił się dopiero na 10 kilometrze. Po kałuży przyszła kolejna zła wiadomość - kolka. Jak kurde kolka? Przecież jadłem jak zawsze, odczekałem jak zawsze i kolka? Było już za późno na analizy - coś muszę wymyślić przed startem bo będzie kiepsko. Od 6 kilometra walczyłem więc też z kolką. Nawet nie zwróciłem uwagi jak drobny deszcz zamienił się w śnieżycę. Przynajmniej wiem, z której strony wieje wiatr - pomyślałem walcząc z przeciwnościami. Biegnąc już w kierunku powrotnym zarejestrowałem, że coś nie tak dzieje się z moją prawą stopą. Ooo, coś chyba mnie obciera. Nie, nie obciera, to już mnie nieźle obtarło! Tak - to był 10 kilometr. Buty te co zwykle. Skarpetki też. No co jeszcze mi się dziś przydarzy? Woda z kałuży, razem z drobinkami ziemi i piaskiem - oto przyczyna moich problemów. No ale jak, przecież nie zrezygnuję. Ostatnie 2km były jak za karę, zwłaszcza, że musiałem trzymać tempo wobec coraz to silniejszego wiatru, kolce i otarciu - o górkach nie wspomnę.
W końcu, z bólem serca, zrezygnowałem z kontynuowania biegu - na 250 metrów przed końcem treningu. Zakładam, że wygrał rozsądek nad determinacją. "Albo dokończę i nie wiadomo co zastanę pod skarpetką albo zrezygnuję i mam szansę na wyleczenie przed zawodami". Wybrałem to drugie wyjście.
Do startu pozostało 5 dni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz