Po tygodniu "cudowania" wreszcie jakiś porządny dystans. Ale jak to w luźnym tempie, tak dla przyjemności? Chyba za dużo tej przyjemności na raz :-)
7:45 - patrzę na termometr i oczom nie wierzę: +10 stopni C. To chyba jakaś kumulacja. Sprawdzam pogodę: to samo i bez wiatru - niech ktoś mnie uszczypnie. Mój plan wycieczki w nieznane do tej pory tereny zaczyna się realizować. Szybciutko śniadanko (2 jajka, a jak), potem drugie - banan, plecak, woda, telefon, buty trialowe i jazda w teren. Wychodzę na dwór a droga kusi. Prosta asfaltowa, bez tłumu...
Wybrałem jednak zgodnie z planem: nieznane, czyli Morasko. Rozgrzewka i lecę pozwiedzać. Opuszczam własne osiedle i asfaltowy chodnik szybko zamienia się w ścieżkę, mijam ostatnie osiedla na Piątkowie wzdłuż Rezerwatu Żurawiniec i już jestem na terenach UAM na Morasku (ech dawne czasy). Dalej to już raj na ziemi. Zero asfaltu, górki, doliny, krzaki i kałuże.
Chciałem pstryknąć trochę fotek, ale telefon mi się
rozładował :-) Trzask, prask i osiem kilometrów pojawiło się na liczniku. Z powrotem droga nie mniej malownicza. W pewnym momencie na mojej drodze pojawiła się sarna. Szok! A za chwilę dołączyły do niej dwie - nie dalej jak 10m przede mną. Pomarzyłem wtedy o naładowanym telefonie. Ale chyba zbyt dużo szczęścia jednego dnia to też niedobrze. Wycieczka udała się znakomicie. Tempo 5:30, mam nadzieję, że nie za ostro ale biegłem luźno, na prawdę :-) Tydzień zakończyłem wynikiem 30,89km.
Zobaczymy co będzie dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz