wtorek, 22 września 2015

RockRun Jarocin Półmaraton

Tym razem z numerem 213
To miał być tylko zwykły sprawdzian formy. Miał, bo nie przypuszczałem, że ten start zapamiętam naprawdę na długo. Okazało się, że to fantastyczna impreza, zwłaszcza na tle przeciętności, która coraz częściej pojawia się w zalewie biegów masowych.





Tak naprawdę przygotowywałem się do zupełnie innego biegu, a ta połówka wypadała w idealnym terminie przed nim. Na początku kręciłem nosem, bo pierwsza edycja, bo trasa w otwartym terenie, bo końcówka mocno pod górę. Koniec, końców się zdecydowałem, bo stwierdziłem, że jak noga nie podaje to każda wymówka będzie dobra. 

Kilka dni przed samym startem spojrzałem jeszcze raz na trasę biegu. Zupełnie tego nie zauważyłem wcześniej, ale ona nie miała praktycznie zakrętów! Łagodnie łuki, asfalt na całości, większość poprowadzona przez lasy i pola. Rewelacyjne widoki będą... no ale ten podbieg na końcu, nie dawał mi spokoju. Zmierzyłem go nawet na mapie i wmawiałem sobie, że to tylko 420m. Tylko!

Olałem więc westchnienia do górki i skupiłem się na treningach, które w ostatnim czasie były coraz mocniejsze. Uznałem, że "ten podbieg" będzie moim atutem w wyścigu, bo przecież umiem już trochę biegać po górach. W ferworze przygotowań zapomniałem więc o wspomnianym podbiegu i o wszystkim innym czego podczas biegania nie lubię. Zdecydowałem się też, że żadnych butów startowych nie biorę, żadnych negativ splitów, cudownego odżywiania i innych magicznych rytuałów. Zakładam numer na agrafki i biegnę stałym tempem (aż do podbiegu ;-), które oceniłem na 3:55/km - strategia prosta jak budowa cepa. 

Szkoda mi czasu na te ciągłe eksperymenty, na własnym organizmie. Tak po prostu, wezmę buty w których dobrze mi się biega na treningach, negativ split sprawdziłem w Warszawie - nie było łatwo i głowa protestowała, po Vitargo na maratonie w Poznaniu zaprotestował za to żołądek i wymiotowałem na trasie. Już mi wystarczy tych przygód, chciałbym się wreszcie cieszyć bieganiem, a nie ciągle sprawdzać co jest dla mnie lepsze.

W dzień zawodów zjadłem więc rano owsiankę z bananem i żurawiną oraz paskiem czekolady, bo lubię, a potem jeszcze kawałek banana. Na starcie nie było tłoku. Wystrzał armatni dał sygnał do startu i ruszyliśmy. Od samego początku trzymałem tempo i spokojnie mijałem poszczególne kilometry trasy. Nie wyrwałem się na zbiegu, który później stał się tym sławetnym podbiegiem i biegło mi się równo i przewidywalnie.

Niby nuda, ale nie do końca. Zaszokowany byłem organizacją samej imprezy w niedużym przecież mieście. Miałem okazję biegać w wielu miejscach i goniło mnie czasem nawet 40.000 innych biegaczy, ale takie przygotowanie całego biegu zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Trasa opracowana genialnie, zabezpieczenie przez Strażaków i Harcerzy - szacun. Punkty z wodą, z wiadrami na kubki - rewelacja (choć nie zawsze trafiałem), tabliczki z oznaczeniami wszystkich kilometrów - doskonale czytelne. Fantastyczni kibice i finisz na stadionie przed główną trybuną - o lepszej mecie można tyko pomarzyć (Narodowego nie liczę, bo w tym roku ponoć ostatni raz). Strefa Finishera - jak na najlepszych zawodach triatlonowych - jedzenie, napoje i brodzik basenu do dyspozycji biegaczy. Jeśli do tego dodać koncert Luxtorpedy na zakończenie - tego mogą uczyć się najwięksi (wcale nie najlepsi). W przyszłym roku organizatorzy mogą szykować się na tłumy. Brawo.

Wracając do moich zmagań... do 14 kilometra, nuda jak w polskim filmie. Lasy, łąki, pola, koń, krowa, kibice, Harcerze i Strażacy (naprawdę podziwiam zaangażowanie). Za mną żywej duszy i z przodu też. W końcu doganiam pierwszego zawodnika, który chyba przeholował z tempem i przeszedł do truchtu. Wiatr już od dawna wieje prosto w twarz, a słońce powoduje, że pot zalewa mi oczy. Kilometry nadal znikają, a ja odliczam w głowie "jeszcze tylko 2 okrążenia wokół mojego osiedla - dam radę". Wreszcie dobiegam do mostu, od którego zaczyna się podbieg. Widzę, że do kolejnego zawodnika mam raptem 50m. Staram się nie zwalniać tylko zmienić długość kroku, a moc czerpać z pośladków. Skupiony na walce słyszę nagle pytanie "z góry":

- "jaka kategoria?"
- "40" - odpowiadam
- "to spoko, ja 18"

W tym momencie zobaczyłem jak mojemu konkurentowi siada motywacja. Zwolnił i bez podjęcia rękawicy puścił mnie przodem. No nie tak sobie wyobrażałem bieganie na zawodach :-) Nic to, pognałem samotnie dalej - oczywiście słowo "pognałem" jest mocno naciągane, bo aktualne tempo spadło mi do 4:10/km. Kiedy już wdrapałem się na górę i starałem wrócić do swojej prędkości okazało się, że podbieg się jeszcze nie skończył, on stał się tylko łagodniejszy. Walczyłem więc dalej od miejscowości Annapol aż do Jarocina. 420 metrów, które sobie wmawiałem miało faktycznie 2,5 kilometra! Dopiero od znacznika "20" mogłem odetchnąć i puścić się w kierunku mety.

Czułem już wyraźnie zmęczenie i nie spodziewałem się, że jeszcze coś z siebie wycisnę, choć nie miałem zamiaru się poddawać. Ostatni zakręt przed metą i prosta w kierunku stadionu, to była już walka na samych oparach. Od czasu kiedy biegłem po płaskim nie patrzyłem na tempo ani na czas. Wbiegając na stadion zobaczyłem zegar wskazujący 1:23:02 więc od życiówki dzieliło mnie raptem 100 metrów - uśmiechałem się w duchu do samego siebie, a doping kibiców spowodował, że unosiłem się nad ziemią. Meta była moja i nowa życiówka też. 1:23:16.

Dla tych co wolą wersję mniej opisową podsumowałbym te zawody tak: pobiegłem, zrobiłem życiówkę - było zajebiście i za rok wracam. A, no i pudło zaliczyłem - drugi w M40.

4 komentarze:

  1. Ja tam lubię opisowo. Podbiegi na koniec to zemsta orga za super resztę. ;) Nie, no serio, mogłoby być bez podbiegów na koniec. Fajna relacja, ciekawy bieg, no i gratuluję świeżutkiej, szybciutkiej życiówki!

    OdpowiedzUsuń