Najgorszy biegowy okres roku trwa w najlepsze. Wracam z pracy, jest już ciemno - pół biedy jeśli nie pada, bo na brak wiatru straciłem nadzieję. Jestem już na etapie, że samo bieganie i treningi, jako takie, nie robią na mnie wrażenia - przebieram się i wychodzę. Agnieszka tak sprytnie dobiera mi jednostki treningowe, że w przeważającej większości nie wiem, jaki dystans mnie czeka. To już, w zasadzie, nie ma znaczenia. Są jednak dni, kiedy nie mogę się zebrać.
Nie pomaga czekolada, drzemka i temu podobne sprawdzone sposoby, które stosuję. Nie mogę się zebrać i już! Wczoraj właśnie zaliczyłem taki dzień, ale okazało się po treningu, że chyba zrozumiałem istotę problemu.
Nie pomaga czekolada, drzemka i temu podobne sprawdzone sposoby, które stosuję. Nie mogę się zebrać i już! Wczoraj właśnie zaliczyłem taki dzień, ale okazało się po treningu, że chyba zrozumiałem istotę problemu.
Środa, to zwyczajowo dzień mocnego biegania, to właśnie ten jeden dzień, z całego tygodnia, gdy chodzę niespokojny od samego rana, wiedząc co czeka mnie po pracy. Po odprawieniu wszystkich znanych mi zaklęć i czarów, zebrałem się wreszcie i wyszedłem. Byłem wypoczęty i odżywiony - nic, tylko trenować. Środowe tempa dawno już spadły poniżej 4:00/km. Nawet typowy II zakres, biegany niezmiennie "na tętno" zaliczam wtedy z "trójką z przodu". Wczoraj, poza fragmentem w II zakresie, miałem zrobić 15x500m po 3:30/km każdy. Takie tempa, mimo oswojenia, powodują u mnie nadal to dziwne uczucie przed bieganiem. Strach. Tym razem nie było inaczej, po wspomnianym II zakresie, panika przed nieuchronnym cierpieniem, które sobie wyobrażałem, zaglądała mi bezczelnie, prosto w oczy. Usiłowałem zwalczyć ten stan, znanymi sobie sposobami, ale okazały się na tyle nieskuteczne, że mój mózg panicznie poszukiwał nowych.
W głowie przewijał się ciąg zdarzeń z bieżącego tygodnia, gdy próbowałem, rzutem na taśmę, odnaleźć jakiekolwiek rozwiązanie. W zlepku obrazów pojawił się fragment filmu z poniedziałku "Borg - McEnroe. Między odwagą a szaleństwem" - fantastyczna relacja o zmaganiach dwóch wybitnych tenisistów z własnymi słabościami (polecam, zwłaszcza fanom tenisa ziemnego), którą obejrzeliśmy rodzinnie, jednym tchem. Właśnie z tego filmu, znając aspekty psychologicznej wojny, która rozgrywa się w głowie każdego tenisisty podczas ważnego meczu, utkwiła mi w głowie jedna scena i jedno zdanie, które usłyszał Borg od swojego trenera: "Tylko jedna piłka". Nie gem, nie set, nie mecz, tylko jedna piłka! Mój często powtarzał: "Rafał, nie bój się wygrać" - nie pomagało.
Bałem się. Bałem się popsuć, tak samo jak teraz. Czy dam radę pobiec wszystkie tak samo szybko? Czy będę cierpiał tak mocno, że odpuszczę? Taka powtórka z rozrywki, przeniesiona z kortu na ulicę. W jednej chwili, w kłębowisku myśli pojawiła się ta, której tak usilnie poszukiwałem. To nie motywacja jest moim problemem, a wiara we własne możliwości. Stojąc przy słupku i szykując stoper pomyślałem: tylko jeden odcinek. JEDEN! Potem ponownie: tylko jeden odcinek i nie zważaj na to, że jest całkowicie pod wiatr przy mocno ujemnej temperaturze. Jeden odcinek!
Suunto odliczał, w tle, zaprogramowane powtórzenia i co jakiś czas podawał "Bieg 3:30", naprzemiennie z "Trucht" odmierzając odpowiednio, dystans i sekundy. Nie czułem już strachu, bólu, cierpienia, czy zakwaszenia mięśni. Wiatr się wzmagał, ale przestał mi przeszkadzać, tętno stopniowo opadało z każdym kolejnym odcinkiem. Nie liczyłem, jak do tej pory, "siódmy z piętnastu", czy może "czternasty", za każdym razem liczył się tylko ten jeden. Aż wreszcie Suunto wyświetlił "Luz 2.00 km" :)
Odetchnąłem z ulgą i uczuciem jakie zdarza mi się na mecie. Dałem radę! Nie poddałem się, nie oddałem ani jednej sekundy z tempa, a wręcz jak zwykle, urwałem te 2 lub ciut więcej z zapasu. Do domu wracałem jak na skrzydłach, aż Suunto liczbą "20,53km" obwieścił koniec. Takie zakończenia lubię najbardziej, choć mam świadomość, że to dopiero jedna z bitew tego tygodnia, którą przyszło mi stoczyć. Wiem po wczorajszym na pewno, że to wiara we własne możliwości uskrzydla, lub dołuje, gdy motywacja dawno już została w domu.
W głowie przewijał się ciąg zdarzeń z bieżącego tygodnia, gdy próbowałem, rzutem na taśmę, odnaleźć jakiekolwiek rozwiązanie. W zlepku obrazów pojawił się fragment filmu z poniedziałku "Borg - McEnroe. Między odwagą a szaleństwem" - fantastyczna relacja o zmaganiach dwóch wybitnych tenisistów z własnymi słabościami (polecam, zwłaszcza fanom tenisa ziemnego), którą obejrzeliśmy rodzinnie, jednym tchem. Właśnie z tego filmu, znając aspekty psychologicznej wojny, która rozgrywa się w głowie każdego tenisisty podczas ważnego meczu, utkwiła mi w głowie jedna scena i jedno zdanie, które usłyszał Borg od swojego trenera: "Tylko jedna piłka". Nie gem, nie set, nie mecz, tylko jedna piłka! Mój często powtarzał: "Rafał, nie bój się wygrać" - nie pomagało.
Bałem się. Bałem się popsuć, tak samo jak teraz. Czy dam radę pobiec wszystkie tak samo szybko? Czy będę cierpiał tak mocno, że odpuszczę? Taka powtórka z rozrywki, przeniesiona z kortu na ulicę. W jednej chwili, w kłębowisku myśli pojawiła się ta, której tak usilnie poszukiwałem. To nie motywacja jest moim problemem, a wiara we własne możliwości. Stojąc przy słupku i szykując stoper pomyślałem: tylko jeden odcinek. JEDEN! Potem ponownie: tylko jeden odcinek i nie zważaj na to, że jest całkowicie pod wiatr przy mocno ujemnej temperaturze. Jeden odcinek!
Suunto odliczał, w tle, zaprogramowane powtórzenia i co jakiś czas podawał "Bieg 3:30", naprzemiennie z "Trucht" odmierzając odpowiednio, dystans i sekundy. Nie czułem już strachu, bólu, cierpienia, czy zakwaszenia mięśni. Wiatr się wzmagał, ale przestał mi przeszkadzać, tętno stopniowo opadało z każdym kolejnym odcinkiem. Nie liczyłem, jak do tej pory, "siódmy z piętnastu", czy może "czternasty", za każdym razem liczył się tylko ten jeden. Aż wreszcie Suunto wyświetlił "Luz 2.00 km" :)
Odetchnąłem z ulgą i uczuciem jakie zdarza mi się na mecie. Dałem radę! Nie poddałem się, nie oddałem ani jednej sekundy z tempa, a wręcz jak zwykle, urwałem te 2 lub ciut więcej z zapasu. Do domu wracałem jak na skrzydłach, aż Suunto liczbą "20,53km" obwieścił koniec. Takie zakończenia lubię najbardziej, choć mam świadomość, że to dopiero jedna z bitew tego tygodnia, którą przyszło mi stoczyć. Wiem po wczorajszym na pewno, że to wiara we własne możliwości uskrzydla, lub dołuje, gdy motywacja dawno już została w domu.
Ps. Teraz marzę tylko o tym, by nie zostać wyłącznie królem treningu :)