niedziela, 15 marca 2015

Przeziębienie i 38:04

Radość biegania
czyli Maniacka Dziesiątka 2015.

Jeszcze tydzień temu nie mogłem się pozbierać na trening z powodu przeziębienia i ostrego kataru. Na szczęście, nie miałem gorączki i mogłem, z dwudniowym opóźnieniem zrobić trening 8x1km, który miał mnie ostatecznie dobić lub przywrócić do żywych. Ledwo dałem radę, a po drugim odcinku miałem ochotę wracać do domu. Tempo 3:25 min/km zdecydowanie mnie sponiewierało.

Przeziębienie w końcu się rozeszło i pełen nadziei oraz obaw, konsultowałem w piątek mój sobotni start. Okazało się, że muszę dać sobie na wstrzymanie i pobiec na hamulcu. Po pierwsze, ta dycha nie jest celem samym w sobie, a po drugie muszę się nauczyć biegać na zawodach, o przeziębieniu nie wspominając. Zaparkowałem więc z pokorą marzenia o wyniku w okolicach 36 minut i przyjąłem do wiadomości wytyczne. W sumie to nawet mocno nie bolało. 

Martwiłem się tylko o jedno: nie za szybko na starcie! Mając już parę startów na koncie wiem, że mam gorącą głowę i pomimo zaciągania hamulca ruszam zbyt ostro. Tym razem miało być inaczej. Maniacka ma trasę dość płaską, z tym, że początek jest z górki co powoduje lekkość w przyspieszaniu i brak poczucia wyższej prędkości więc z premedytacją ustawiłem się w dalszej części strefy A, do której mnie przydzielono.

Punktualnie o 12:00 ruszyliśmy. Od samego startu niecierpliwie spoglądałem na Garmina. Dużo częściej niż zwykle i tym razem cieszyły mnie jego wskazania: 4:04, 3:50, 3:47 aby wreszcie podsumować pierwszy kilometr z tempem 3:42 min/km. Idealnie, lepiej nie mogło być. Niestety, w tym miejscu plan przewidywał zwolnić. Tak, kuźwa! Od drugiego kilometra miałem biec wolniej o 5 sekund na kilometr. Bez specjalnej napinki poluzowałem więc i wskoczyłem na tempo 3:47 min/km.

Do skrętu przy Starym Browarze w okolicach 5. kilometra nic się specjalnego nie działo, biegłem jak z ustawionym tempomatem, aż nie zobaczyłem legendy poznańskiego biegania, Mariana Kapitańczyka. Był dosłownie 100m przede mną i serce wtedy zabiło mi mocniej. Mam szansę! Niestety, również od tego momentu dostaliśmy wiatr w twarz, który w tym roku towarzyszył nam aż do samej mety. Walcząc więc z wirtualnym przeciwnikiem, parłem do przodu.

Marian przy znaczniku 6. km a łydka podaje

Na moście Rocha dopadłem Mariana i korzystając z podbiegu oraz mocnego, przeciwnego wiatru postanowiłem "zaatakować" i uciec. Serce biło z wrażenia a nogi dzielnie i rytmicznie pokonywały kolejne metry.  Biegłem bez oglądania Garmina i mętliku w głowie, realizując skrzętnie zadaną taktykę. Reszta dystansu znów wyparowała mi z głowy i dopiero widząc na mecie zegar, który pokazywał 37 minut zorientowałem się, że należy docisnąć jeszcze końcówkę. 

Nie zdążyłem. 38:04 to moja nowa życiówka, ale nie żałuję tych czterech sekund. Zdobyłem coś o wiele bardziej cennego. Przekonałem się, że można, przy dobrej taktyce zrobić życiówkę, bez umierania i bólu. To jest właśnie radość biegania, która cieszy mnie najbardziej, zwłaszcza, że Marian kończył ponad minutę po  mnie :-)

1 komentarz:

  1. Brawo! Czasem lepiej dłużej kąpać się w życiówkach, niż ostro urwać rekord, a potem już nie mieć szans na szybszą poprawkę. :)

    OdpowiedzUsuń