wtorek, 8 października 2013

40 Berlin Marathon

No to się doczekałem.

Od tygodnia wszystko na mojej głowie - jak w klasyku naszego kina. Skutecznie mnie to oderwało od rozmyślań na temat samego biegu i wyniku. Dla spokoju przesunąłem godzinę wyjazdu na 9:00 aby mieć więcej czasu na miejscu.

 

Droga autostradą minęła szybko i przed 12:00 byliśmy już w pobliżu lotniska Tempelhof. Można było spokojnie podążać za "tłumem". Wszystkie ścieżki schodziły się u wejścia do terminalu. Vital Expo zajmowało sporą powierzchnię więc ilość odwiedzających nie robiła większego wrażenia - do czasu aż dotarliśmy do ostatniej hali gdzie wydawano pakiety startowe. Ściana ludzi - to chyba najtrafniejsze określenie tego co zobaczyłem.  Bez większego bólu zajęliśmy miejsce w kolejce do kolejki i odstaliśmy swoje. Numery drukowali na miejscu i szło naprawdę sprawnie.


Chip, numer i opaska na nadgarstek i można się rozejrzeć jakie atrakcje przygotowano dla biegaczy.
 

Było tego całkiem sporo. Po dwóch godzinach dotarliśmy do samochodu i udaliśmy się do hotelu. Ja miałem w planie małe rozbieganie więc od razu wybrałem się na zwiedzanie okolicy w spokojnym tempie. Po powrocie zrobiłem odprawę dla moich współtowarzyszy i ustaliliśmy strategię na jutrzejszy dzień. Musiałem jeszcze wymyślić jak znaleźć się w sektorze innym niż mnie przydzielono. Załapałem się na F, który miał wystartować 15 minut po elicie. Niezbyt mi się uśmiechało czekać w temperaturze 4 stopni ale zapisując się rok wcześniej podałem planowany czas 3g:48m co było wtedy raczej życzeniem niż planem - marzyłem tylko o złamaniu 4 godzin. Jak widać rok przygotowań, naprawdę uczciwych, spowodował, że szukałem możliwości dostania się do bloku D z planowanym czasem 3:00 - 3:15. Noc minęła jak zwykle szybko i nerwowo. Wstałem o 5:00 bo trudno było już wyleżeć dłużej. Śniadanko i w drogę. Z jedną przesiadką dotarliśmy do Bramy Brandenburskiej po 7:00.


Dużo czasu. Nagle zrobiła się 7:45 a potem 8:10 i czas na rozgrzewkę skrócił się do minimum. Tłum zgęstniał i z trudem można było się poruszać. Oddałem rzeczy do depozytu (bardzo fajnie zorganizowanego) i ruszyłem do wejścia dla sektora F. Po przejściu bramki od razu pobiegłem w kierunku sektora E, który miał startować w tym samym czasie co elita. Kolejna kontrola i jestem w sektorze. Pierwszy żel już skonsumowany, ostatnie poprawki ubioru, muzyka (pierwszy raz na zawodach!) i przepycham się do przodu.


Dotarłem w końcu do D ale z powodu rozciągniętej taśmy i pilnujących wolontariuszy nie mogłem "tak sobie" przeskoczyć - dobre i to. Ostatnia weryfikacja planu: zacznę w tempie 4:45 min/km i będę stopniowo przyspieszał aby na 20km mieć już tempo 4:30 min/km a potem się zobaczy i może się przyspieszy :-) Rozsądek podpowiadał, że to czyste szaleństwo bo jeszcze pół roku temu nie byłem w stanie utrzymać 4:30 min/km na półmaratonie! Garmin uruchomiony i dziwnie spokojny czekałem na strzał. Jest - balony poszły w górę, rzeczy zaczęły przelatywać nad głowami w prawo i w lewo - ruszyliśmy. 2 minuty i 34 sekundy i oto stałem pod bramą startową - to jet ten dzień i ta chwila !!!
Zacząłem biec - już od samego początku w dobrym tempie. Zero przepychanek, wyprzedzania i dzikich ruchów. Pierwszy kilometr ciut szybko bo 4:41 min/km ale czułem, że mogę - nie zwolniłem. Kilometry uciekały jak nigdy. Ani się nie obejrzałem i już znacznik "5km". Szybko kolejny żel (galaretka) - nigdy wcześniej nie jadłem na maratonach ale tym razem postanowiłem zaufać sprawdzonemu producentowi i dawkować wg instrukcji. Krajobraz niby się zmieniał ale jakoś tak w tle - nie zwracałem żadnej uwagi na otaczającą mnie scenerię, budynki i kibiców, którzy tutaj dopingowali wzdłuż całej (!) trasy. Byłem jak w amoku. Tempo rosło zgodnie z planem i tylko punkty nawadniania co 2,5km wskazywały upływający dystans. Na Garmina nie zwracałem uwagi, uznałem, że nogi będą wyznaczać rytm mojego biegu - robiły to idealnie. 10 kilometr i kolejna galaretka - popijam bez utraty sekund i staram się nie wypieprzyć na porozrzucanych kubeczkach. Energia mnie rozpiera (jeszcze :-) więc biegnę przed siebie ciesząc się każdym kilometrem, które Garmin skrupulatnie zlicza. Bez żadnych zaskoczeń docieram do 15km bo biegnie mi się rewelacyjnie, galaretka zgodnie z zaleceniami i zbliżam się już do tempa 4:30 min/km. Na 17km mam już swoje 4:30 min/km i zastanawiam się co dalej? Decyduję się jeszcze ciut przyspieszyć po 20km ale nie szybciej niż do 4:25 min/km. Plan realizuję jak po sznurku - coś za gładko idzie. Kolejna galaretka i na 25 km - kolejna. Brzuch zadziwiająco dobrze znosi trudy biegu - na punktach biorę tylko wodę i to w niewielkiej ilości - boję się jak zwykle bólu. Na 30km pojawia się problem - coś dziwnego odczuwam w klatce piersiowej - jeszcze takiego uczucia nie doświadczyłem. Zaczynam rozmyślać - co to do cholery jest. Pierwsza myśl: jeśli coś mi się stanie żona mnie zabije. Co robić?!? Po pierwsze - wysikam się. Od startu miałem to dziwne uczucie, że powinienem ale dopiero teraz jest okazja - może organizm uzna, że spasowałem i da spokój. Nic z tego. Wracam na trasę a dziwne kołatanie i ucisk w okolicy mostka nie ustępuje. Cholera może to te galaretki? One były z kofeiną a ja nie pijam kawy ani coli - kurde ale się załatwiłem! Zwalniam, nie patrzę jak bardzo ale tak, aby ból był jak najmniejszy i mam zamiar kontynuować. Trochę się męczę - tempo zredukowałem średnio o minutę na kilometr i mam nadzieję przetrwać najbliższych 10km. Na kolejnym punkcie piję ciepłą herbatę i izotonik - już gorzej być nie może więc się nie przejmuję. Dopiero teraz dostrzegam kibiców - jest ich ogromna masa i dopingują wszystkich bez wyjątku. Najbardziej rzucają się w oczy Duńczycy - kolorowe twarze i ogólny szał :-) Ale fajnie, szkoda, że nie mogę się cieszyć jak oni. 37km - mam nadzieję, że dotrwam - tempo najgorsze z możliwych 5:58 min/km - ból jakby ustępował ale nie puszczał do końca. Docieram wreszcie do 40 kilometra - gdzie ta cholerna brama? Jakieś zakręty porobili a ja już bym chciał być na mecie. Łyk herbaty - tym razem zimnej i postanawiam przyspieszyć. Teraz znów nogi nie bardzo chcą bo przywykły do wolnego tempa. Wreszcie wchodzę na obroty i widzę Bramę - mam już tempo 4:32 min/km i przyspieszam dalej. Mijam Bramę i widzę w oddali metę - tempo nadal rośnie a ja wyprzedzam kolejnych finiszujących. Patrzę na zegarek - będzie poniżej 3 godzin i 25 minut! Na metę wpadam z tempem 4:06 min/km. Mój czas to 3:24:42 - kurde udało się - poprawiłem się o całe 48 minut. Medal, folia i "płynę" z tłumem w kierunku depozytów. Ból ustępuje ale serce jeszcze kołacze - to na pewno ta kofeina choć zbadać się muszę po powrocie. Mijam tablicę oznajmiającą: "Kipsang Wilson 2:03:23 (WR)" - było szybko :-)


Rozciąganie a potem depozyt - nadal sprawnie i bez tłoku. Prysznic, ciepłe rzeczy i czekam na resztę.


Robimy pamiątkowe fotki i zwijamy się do auta. Czeka nas jeszcze droga powrotna do domu. Mimo, że nie zbliżyłem się do 3g:10m ani nawet do 3g:15m jestem zadowolony - pies drapał te stracone 10 minut! Będę miał co poprawiać w przyszłym roku.

4 komentarze:

  1. Najważniejsze w bieganiu jest zadowolenie i radość z niego:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I o to chodzi - ta mina na ostatniej focie to właśnie ta radość :-)

      Usuń
  2. Odpowiedzi
    1. Dzięki! Starałem się i nie jest to moje ostatnie słowo :-)

      Usuń