Okres letni w pełni, forma rośnie - no to kolejne zawody trzeba "zrobić". Padło na Gąsawę bo najbliżej Poznania a Treniro kazał dychę w lipcu koniecznie zaliczyć. Pełen "lajcik" psychiczny, zawody o 17:00 (!) - wezmę je "z biegu" i może jakiś rekordzik życiowy padnie. Wybrałem się z rodzinką - bo doping dobra rzecz a zwłaszcza "na wyjeździe". Dotarliśmy do Gąsawy punktualnie o 15:00 - miasteczko wyglądało "wymarłe" - nie dziwiło to nas bo komu chciało by się wychodzić w 35 stopniowym upale. Z tej okazji zrobiłem rekonesans trasy samochodem i okazało się, że niezłe góry nas czekają nie mówiąc o odcinku przełajowym, do którego nawet nie próbowałem dotrzeć. Będzie gorąco - podwójnie gorąco. Na stadionie pustki - biuro zawodów dopiero się organizowało więc odebrałem bez kłopotu numer startowy "3" i miałem 2 godziny na przygotowanie się do biegu. Start nastąpił punktualnie o 17:00 - byłem już po rozgrzewce i idealnie zdążyłem na końcowe odliczanie.
Ruszyliśmy w miarę żwawo i okazało się, że biegnę pierwszy! Oj, pewnie za szybko - jak zwykle zresztą. Faktycznie z tempem trochę przesadziłem więc przeczuwając co będzie nas czekało na dalszej części trasy zwolniłem stopniowo do tempa 3:50 i spokojnie patrzyłem jak dopada mnie czołówka "peletonu" i po pierwszych pięciuset metrach biegnie już przede mną.
Trasę obejrzałem "z lotu ptaka" w domu więc miałem w głowie, że asfalt skończy się po jakiś 2km od startu. Kiedy to nastąpiło falą gorąca przywitały nas lokalne pola. Myślałem na starcie, że jest gorąco ale dopiero w tym miejscu przekonałem się co to naprawdę znaczy. Czułem się jak wewnątrz pieca hutniczego więc mizerną buteleczkę wody, którą przytomnie zabrałem, ścisnąłem mocniej w ręku. Powietrze dosłownie stało a żar zwalił mi się na głowę. Na domiar złego skończyło się stabilne podłoże i zaczął się regularny piach. Jak by tego było mało rozpoczął się podbieg, który niestety, miał się skończyć dopiero za dziewiątym kilometrem. Przerąbane na wszelkich frontach - ale właśnie to lubię - zmierzyć się z własnymi słabościami :-) Liderzy nie uciekli mi daleko, na płaskim asfalcie miałbym szansę ich spokojnie dogonić - tu mając świadomość dalszej walki z przeciwnościami nawet nie próbowałem. Przed piątym kilometrem woda - fajnie, w butelkach - dwa łyki a resztę na siebie, bez zatrzymywania. Piach, kurz, przeskakiwanie dołów to mniej więcej wszystko na czym wystarczyło się skupić aby się nie wypieprzyć na wyboistej drodze. W zasadzie nikt nie wyprzedza. Kurtyna wodna przygotowana w okolicach siódmego kilometra daje niewiele ochłody (ale duży plus dla organizatorów), zwłaszcza, że zaczyna się kluczowy podbieg, który wykończy niejednego biegacza. Mnie zwolniło do tempa ~4:50 min/km - wiedziałem już, że nie mam co liczyć na dobry wynik ale parłem do przodu aby nie było wstydu przed rodziną. W połowie 8 kilometra zaczynam mijać kilku biegaczy, którzy już idą. Licząc, że od dziewiątego kilometra może jednak przyspieszę natrafiam na ostatni podbieg, który odbiera mi całą rezerwę mocy.
"Górka", która rozpoczynała finisz |
Oficjalny wynik to 44:00 i miejsce 15 w klasyfikacji generalnej. W kategorii wiekowej siódmy - coraz lepiej :-) Do zwycięzcy, który wygrał , po raz trzeci, te zawody, tym razem, z czasem 40:18 zabrakło mi niewiele. Niestety, jego też warunki nie oszczędziły gdyż zemdlał na mecie - czym porządnie wystraszył moją żonę i pozostałych kibiców oczekujących na finisz swoich zawodników.
Prysznic, chwila odpoczynku, pamiątkowe zdjęcie i można wracać do domu po sympatycznie spędzonej sobocie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz