czwartek, 1 sierpnia 2013

Kolejny start - Gąsawa

a myślałem, że będzie łatwo :-)

Okres letni w pełni, forma rośnie - no to kolejne zawody trzeba "zrobić". Padło na Gąsawę bo najbliżej Poznania a Treniro kazał dychę w lipcu koniecznie zaliczyć. Pełen "lajcik" psychiczny, zawody o 17:00 (!) - wezmę je "z biegu" i może jakiś rekordzik życiowy padnie. Wybrałem się z rodzinką - bo doping dobra rzecz a zwłaszcza "na wyjeździe". Dotarliśmy do Gąsawy punktualnie o 15:00 - miasteczko wyglądało "wymarłe" - nie dziwiło to nas bo komu chciało by się wychodzić w 35 stopniowym upale. Z tej okazji zrobiłem rekonesans trasy samochodem i okazało się, że niezłe góry nas czekają nie mówiąc o odcinku przełajowym, do którego nawet nie próbowałem dotrzeć. Będzie gorąco - podwójnie gorąco. Na stadionie pustki - biuro zawodów dopiero się organizowało więc odebrałem bez kłopotu numer startowy "3" i miałem 2 godziny na przygotowanie się do biegu. Start nastąpił punktualnie o 17:00 - byłem już po rozgrzewce i idealnie zdążyłem na końcowe odliczanie.

 
Ruszyliśmy w miarę żwawo i okazało się, że biegnę pierwszy! Oj, pewnie za szybko - jak zwykle zresztą. Faktycznie z tempem trochę przesadziłem więc przeczuwając co będzie nas czekało na dalszej części trasy zwolniłem stopniowo do tempa 3:50 i spokojnie patrzyłem jak dopada mnie czołówka "peletonu" i po pierwszych pięciuset metrach biegnie już przede mną.


Trasę obejrzałem "z lotu ptaka" w domu więc miałem w głowie, że asfalt skończy się po jakiś 2km od startu. Kiedy to nastąpiło falą gorąca przywitały nas lokalne pola. Myślałem na starcie, że jest gorąco ale dopiero w tym miejscu przekonałem się co to naprawdę znaczy. Czułem się jak wewnątrz pieca hutniczego więc mizerną buteleczkę wody, którą przytomnie zabrałem, ścisnąłem mocniej w ręku. Powietrze dosłownie stało a żar zwalił mi się na głowę. Na domiar złego skończyło się stabilne podłoże i zaczął się regularny piach. Jak by tego było mało rozpoczął się podbieg, który niestety, miał się skończyć dopiero za dziewiątym kilometrem. Przerąbane na wszelkich frontach - ale właśnie to lubię - zmierzyć się z własnymi słabościami :-) Liderzy nie uciekli mi daleko, na płaskim asfalcie miałbym szansę ich spokojnie dogonić - tu mając świadomość dalszej walki z przeciwnościami nawet nie próbowałem. Przed piątym kilometrem woda - fajnie, w butelkach - dwa łyki a resztę na siebie, bez zatrzymywania. Piach, kurz, przeskakiwanie dołów to mniej więcej wszystko na czym wystarczyło się skupić aby się nie wypieprzyć na wyboistej drodze. W zasadzie nikt nie wyprzedza. Kurtyna wodna przygotowana w okolicach siódmego kilometra daje niewiele ochłody (ale duży plus dla organizatorów), zwłaszcza, że zaczyna się kluczowy podbieg, który wykończy niejednego biegacza. Mnie zwolniło do tempa ~4:50 min/km - wiedziałem już, że nie mam co liczyć na dobry wynik ale parłem do przodu aby nie było wstydu przed rodziną. W połowie 8 kilometra zaczynam mijać kilku biegaczy, którzy już idą. Licząc, że od dziewiątego kilometra może jednak przyspieszę natrafiam na ostatni podbieg, który odbiera mi całą rezerwę mocy.

"Górka", która rozpoczynała finisz
Zbieg, który miał lekko ponad pół kilometra pokonuję raczej siłą woli aby na ostatnich 250 metrach dać z siebie "wszystko" - czyli tempo 3:30 min/km. Na metę wpadam samotnie z czasem, o dziwo, innym niż wskazuje zegar :-)


Oficjalny wynik to 44:00 i miejsce 15 w klasyfikacji generalnej. W kategorii wiekowej siódmy - coraz lepiej :-) Do zwycięzcy, który wygrał , po raz trzeci, te zawody, tym razem, z czasem 40:18 zabrakło mi niewiele. Niestety, jego też warunki nie oszczędziły gdyż zemdlał na mecie - czym porządnie wystraszył moją żonę i pozostałych kibiców oczekujących na finisz swoich zawodników.


Prysznic, chwila odpoczynku, pamiątkowe zdjęcie i można wracać do domu po sympatycznie spędzonej sobocie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz