Głowa walczy fot. Sandra Afek |
Im dłużej czekam nad pustą kartką, tym gorzej. Wolałbym napisać o sukcesie, pięknym czasie i super finiszu, a muszę się zmierzyć z kolejną porażką. Oczywiście mógłbym napisać, że to mój piąty maraton poznański, że biegło mi się najlepiej ze wszystkich razy, że poprawiłem swój ostatni wynik o 9 minut, że ani na chwilę nie pomyślałem o przejściu do marszu, że pogoda była fatalna, i że większość biegaczy zwolniła po 35 kilometrze. Tak, mógłbym. Tylko po co?
Nie, nie przekonuje mnie to zupełnie, i nie dlatego, że należę do wiecznie niezadowolonych nieudaczników, ale dlatego, że lubię mierzyć wysoko i osiągać założone cele. Nie znoszę bylejakości i nijakości, a tak niestety wyglądał mój tegoroczny poznański maraton.
To co robiłem ostatnie dni i godziny przed startem, nie mają w tym momencie żadnego znaczenia. Pewnie, wolałbym napisać, że się dobrze wyspałem, zjadłem owsiankę oraz banana i właśnie to dało mi kopa w trudnym momencie biegu... marzenia ściętej głowy. Nie muszę chyba pisać, że do 30 kilometra biegło mi się dobrze - skąd, my biegacze, tak dobrze to znamy? Frazes oklepany niczym kostka brukowa na dowolnym rynku w Polsce. Jestem po prostu zły na samego siebie, bo kolejna szansa otarła się o mnie i pobiegła z kimś innym.
Faktycznie, tak było. Kilometry uciekały spod nóg zadziwiająco łatwo. Tempo które utrzymywałem w okolicy 4:15/km i czasami ciut szybciej nie powodowało nawet zadyszki. Na 25 kilometrze, gdzie zazwyczaj czułem już trudy biegu, tym razem się nie pojawiły. W zasadzie szło jak po sznurku... aż do 33 kilometra. Tam zaczął się mocny podbieg i dramat, którego się nie spodziewałem.
Poczułem się jak samochód, któremu wyłączono silnik. Mimo wielu prób, nie byłem w stanie go odpalić. Miałem wrażenie, że zacząłem ścinać drzewo super ostrą piłą łańcuchową, ale nie powiedziano mi, że trzeba ją najpierw uruchomić. Co gorsza, byłem w pełni świadomy tego co się dzieje i nie byłem w stanie nic z tym zrobić. Nawet łzy mi nie chciały lecieć, nie mówiąc już o przyspieszaniu. Wiał do tego tak cholernie mocny wiatr, który sprawiał, że odechciewało się wszystkiego. Nie pomogły odwoływania się głowy do niedawnych startów, życiówki na półmaratonie i inne tego typu sztuczki. Organizm się zbuntował, i tyle.
Świadomość ostatnich czterech kilometrów do mety, które miałem pokonać pod ten piekielny wiatr też nie pomagała. Przestałem spoglądać na zegarek i było mi wszystko jedno. Żal mi było tylko Justyny, która czekała w napięciu na mecie, z zaciśniętymi do białości kciukami, w oczekiwaniu na mój finisz z dwójką z przodu. Znów niestety dałem dupy.
Nie pomogli znajomi kibice, odgazowana cola i cała reszta czarów, które starałem się odprawić. Męczyłem się strasznie tą walką myśli w mojej głowie. Zapomniałem, że należy biec, pracować rękoma. Poczułem się znów jak nowicjusz, a kolejne próby odpalenia "silnika" nie dawały rezultatu.
Dopiero znacznik 41. kilometra wyzwolił we mnie, gdzieś głęboko skrywane, resztki energii. Zacząłem biec, zacząłem pracować rękoma i zauważać coraz to większe grupki kibiców. Niespodziewanie dotarłem do bramy Międzynarodowych Targów Poznańskich i poczułem, że naprawdę biegnę. Zegar, jak zwykle całkowicie mnie zahipnotyzował i nie zauważyłem, że tempo wzrosło do 3:40/km.
Finisz fot. Foto Portal |
Dobiegłem. Nawet przez moment nie przyszło mi do głowy aby zejść z trasy. Czas 3:09:30 ledwo otarł się o życiówkę z Hannoweru i nie był tym, który chciałem zrealizować. Cóż, tak to czasami bywa. Chwilową złość przekułem w wolę dalszej walki i zbieram się do odwetu. Cała zima przede mną!
No jak bym czytał moje relacje, fajnie znaleźć bratnią duszę :)
OdpowiedzUsuńTeż dużo nad tym myślę - czemu tak się dzieje i mam taką teorię: że ja biegałem szybko ale nie dość dużo objętościowo. To wypracowało u mnie bardzo dobre czasu na dystansach do półmaratonu - czyli super się wytrenowałem, ale tylko w biegu na glikogenie. Jak trzeba więcej z tłuszczu ciągnąć (czyli właśnie od około 30km) to jak by ktoś zaciągnął ręczny - nie daje się po prostu przyspieszyć. U mnie to powoli mija - teraz w Poznaniu miałem bardzo podobny wynik, ale ja biegłem wolniej na początku - na czas na mecie 3:06-3:07. Więc odpadłem tylko na ostatnich 3km. I zauważam że jest coraz lepiej - liczę na wiosnę też na jakiś wynik w okolicach 3:00 :)
Myślę że masz tak samo - po prostu damy czadu w zimę (więcej długich wybiegań, takich z przyśpieszeniem w drugiej połowie żeby bieganie na tłuszczu trenować) i damy radę na wiosnę! Będę trzymał kciuki.
Można powiedzieć, że jedziemy na tym samym wózku :-) Ja dodatkowo zachłysnąłem się wynikiem z połówki i spodziewałem się, że czas 1:23:16 gwarantuje mi 2:57 w maratonie z palcem w dupie. No więc wyszła dupa i to mnie zabolało najbardziej. Z tymi treningami, myślę, że masz rację, bo doszedłem do tych samych wniosków, konsultując moje treningi z mądrzejszymi. Teraz już jestem spokojny i zbieram się powoli do kolejnego sezonu. Miło przeczytać, że ktoś jeszcze mi kibicuje :-) Trzymam również kciuki za Twoją wiosnę.
UsuńDasz czadu! Ja też będę trenować zimą na swój pierwszy maraton. Myślę, że wiosną ma się świeższy krok niż na jesień. Czaruję na Twój sukces. Swój też, hehe! :D
OdpowiedzUsuńCzaruj, czaruj jeśli potrafisz :-) Moje historie podpowiadają, że faktycznie wiosną robiłem więcej życiówek niż jesienią. Pozdrawiam.
Usuń