wtorek, 12 kwietnia 2016

Dlaczego lubię bieganie?

Mijają kolejne miesiące skrupulatnej pracy nad formą. Mógłbym napisać jak bardzo tyram, ile to hektolitrów potu wylewam na treningach i jak jest ciężko. Mógłbym, ale po co? Biegam bo to lubię i zawsze nie mogę się doczekać kolejnego treningu. Nienormalny jakiś chyba co?

Im dłużej i szybciej biegam, tym bardziej zastanawiam się czy faktycznie to całe bieganie tak mnie jara, czy może to jednak coś innego powoduje taką sympatię do tego sportu?

Na długich treningach często o tym myślę. Jestem już na etapie, że odrzuciłem całą otoczkę ciuchowo-gadżeciarską. Mogę biegać w czymkolwiek, byle koszulki i buty mnie nie obcierały, a pomiar dystansu i czasu był obiektywny. Startując, w miarę regularnie, dorobiłem się takiej ilości koszulek, że częściej je rozdaję niż zakładam. Mam kilka sprawdzonych i utylizuję je do zajechania, nie wliczając w to oczywiście tych z logo Smashing Pąpkins - one są tylko na specjalne okazje.

Jeśli nie zakupy, to może wyniki? Tak, długo byłem przekonany, że to właśnie o wyniki chodzi. Lubię rywalizację i naturalnie, jak każdy facet, lubię wygrywać. Czy jest to wyścig z rywalem, czy z własną życiówką, prawie nie miało znaczenia - ważne aby poprawiać, poprawiać i jeszcze raz poprawiać swoje bieganie. Przez ostatnie trzy lata było to moim celem. Planowałem czasy, tempa, taktykę biegu. Analizowałem profile tras i wyniki znajomych. Po co? Bo lubię się ścigać! Nie będę ukrywał, że ze względu na takie podejście, większość tych startów kończyło się niepowodzeniem lub nawet katastrofą.

W tym sezonie jednak coś się chyba zmieniło. Jaram się nadal, ale jestem dziwnie spokojny przed każdymi zawodami. Nie analizuję już, nie planuję czasów. Znam chyba bardziej swój organizm i zakładam tylko tempo, które chciałbym utrzymywać, a resztę mam w dupie. Tak jest chyba łatwiej. Maniacka Dziesiątka na otwarcie poznańskiego sezonu poszła mi tą metodą zadziwiająco sprawnie. Pobiegłem nawet z muzyką w uszach, co nie przeszkodziło mi zrobić życiówki z czasem 37:20.

Podobnie zakończył się 11. PZU Półmaraton Warszawski. Bez przedstartowej sraczki i windowania czasów - wystarczyło, że świadomie trzymałem tempo. Jak wyszło? Wyszło idealnie, bo życiówka na atestowanej trasie też padła - 1:23:41.

Podoba mi się to bieganie. Jestem silniejszy, spokojniejszy, uzbrojony w cierpliwość i pokorę bardziej niż kiedykolwiek. Start w zawodach nie powoduje już efektu cegły w brzuchu, co faktycznie wcześniej bardzo mi przeszkadzało. Ten spokój to jednak też nie to, co powoduje fascynację tym sportem.

Po warszawskich "występach" chyba zrozumiałem w czym rzecz i nie zakładam, że to odpowiedź aktualna tylko na dziś. 

Ludzie. Tak, to otaczający mnie ludzie spowodowali, że tak bardzo lubię bieganie. To naprawdę wspaniałe uczucie, kiedy w obcym mieście dopingują cię po imieniu osoby, które poznałem dzięki bieganiu. Wyłowią cię z tłumu wzrokiem i drą się tak, że nogi niosą same. To również Ci, którzy na mecie rzucają się na twoją szyję, w spontanicznej radości po udanym biegu, lub bez zbędnego skrępowania powiedzą tobie, że zjebałeś. Ci, których cieszą zwycięstwa innych, bo myślą nie tylko o własnej dupie. Ci, z którymi fałszujesz w niebogłosy, próbując odśpiewać urodzinowe 100 lat, podczas po-biegowej imprezy oraz Ci, z którymi pijesz bez skrępowania bimber do ostatniej kropli i jesz rozpaćkane MacKanapki przed północą. Nawet wspólna podróż metrem i zakupy parówek w Żabce są wtedy wydarzeniem, które będziesz wspominać długo. Ci, którzy udostępnią tobie własne łóżko, abyś mógł wreszcie zasnąć po pełnym dniu wrażeń, kiedy brzuch i policzki mają zakwasy od śmiechu.

To Oni właśnie powodują, że tysiące zwykłych, codziennych rzeczy stają się tak bardzo niezwykłe i niepowtarzalne. Bez nich, moje bieganie byłoby tylko klepaniem kolejnych kilometrów, a wyjazdy na zawody stresowałyby, jak dotychczas. Tak, to zdecydowanie to lubię najbardziej w moim bieganiu - jestem tego pewien.