niedziela, 21 czerwca 2015

Powoli wracam

Przechodziłem i rozdawali medale
Mieszane uczucia, to sformułowanie idealnie oddaje mój czerwcowy nastrój. Pozbierałem swoje kręgi na plecach do kupy i wracam do biegania. Z jednej strony to ogromna radość, z każdej małej rzeczy typu wiązanie samemu butów, czy zakładanie spodenek na stojąco, o możliwości biegania nie wspominając, a z drugiej ta niemoc. Mimo pokory do osiąganych rezultatów jestem człowiekiem, który chciałby jak najszybciej wrócić do utraconej formy i ścigać się dalej ze samym sobą. Niestety, tak się chyba nie da. 


Miesiąc przerwy, okupiony ogromnym bólem biodra i kilku innych mniej ważnych miejsc odcisnął trwałe piętno w mojej formie. O szybkim bieganiu mogłem tylko pomarzyć. Nie przeszkodziło mi to natomiast pojechać na długo wyczekiwane zawody w górach. Weekend z Sokołem w Tatrach to coś, za co dałbym się ogolić na łyso i jeszcze dopłacić. W sumie to sam nie wiedziałem co sądzić o moich zapędach. Z ogólnie mówiąc "średnią" formą miałem wrażenie, że trzy biegi, dzień po dniu, po tatrzańskich szlakach będą dla mnie jak skok na główkę do pustego basenu. Sam już nie wiem, czy byłem aż tak pewny siebie i swojej formy wypracowanej przez zimę, czy tak wielkim debilem, który bez żadnych hamulców porywa się na jedne z najtrudniejszych biegów górskich w Polsce? Mózg zadecydował i nie było odwrotu - jedziemy.


Profil trasy Biegu Sokoła
Na pierwszy ogień poszedł bieg Sokoła. W tym roku dłuższy, z założenia, choć po identycznej trasie jak dwa lata temu. Mając wsparcie dwóch wspaniałych kibicek, bez żadnego stresu stanąłem na linii startu. Pogoda sprzyjała, choć było czuć, że zrobi się bardzo ciepło. Siedemnaście kilometrów to nie jest zabójstwo, aczkolwiek temperatura ma znaczenie. Początek biegu pokazał mi natychmiast gdzie moje miejsce. 

Po dobiegnięciu do Ścieżki nad Reglami czułem wyraźnie niemoc w płucach. Nogi paradoksalnie pracowały bez żadnych kłopotów, natomiast reszta ciała wiedziała już, że łatwo nie będzie. Napawając się tatrzańską przyrodą biegłem przed siebie starając się czerpać jak największą przyjemność z widoków i klimatu, który w Tatrach jest po prostu niepowtarzalny. Na podbiegach zwalniałem grzecznie, a na zbiegach nie puszczałem się jak wariat. Dzięki takiemu podejściu sprawnie dotarłem biegiem aż do końca Doliny Strążyskiej gdzie rozpoczynał się kluczowy podbieg na Czerwoną Przełęcz. Tam poczułem co to ból i brak sił. Nogi paliły a wspomnienia z zimowego obozu, gdzie dawałem radę truchtać w tym miejscu nie pomagały. Jedynym usprawiedliwieniem, przed samym sobą, był fakt, że czekały mnie jeszcze dwa dni takiego, a nawet mocniejszego biegania. Kiedy już leciałem w dół, w kierunku Kalatówek po czarnym szlaku, na jego końcu okazało się, że meta jest tym razem w Kuźnicach i trzeba puścić się jeszcze dalej w dół, ponad kilometr. Na tym odcinku moje stopy odczuły boleśnie co to kamienie na finiszu. Ukojenie dał lodowaty strumień, w którym zamoczyłem stopy za linią mety. Nie było źle. Nie czułem się sponiewierany ani psychicznie, ani fizycznie co pozwalało myśleć pozytywnie o kolejnym dniu i kolejnym biegu.

Zziajany na mecie

Lodowata regeneracja stóp



Profil trasy Biegu Marduły
Sobota to Bieg druha Franciszka Marduły. Brzmi niewinnie, prawda? Nawet tytuł Mistrzostwa Polski w Skyrunningu nie powodują gęsiej skóry na ciele, jak opis samej trasy. Z założenia, dla ludzi z nizin to po prostu rzeźnia, lub rzeź niewiniątek  - jak kto woli. Ten bieg nie wybacza. Każdy kto staje na linii startu powinien wiedzieć, że na podbiegach nogi wbiją się w dupę, a na zbiegach zapalą się czworogłowe. 


Dla uniknięcia problemów ze stopami przytomnie otejpowałem sródstopia plastrem i tak przygotowany stawiłem się przy Kinie Sokół, skąd udaliśmy się na start ostry z Krupówek. W tym roku, bez założeń czasowych i taktyki. Bez pulsometru i spoglądania na tempo. Tak, po prostu, chciałem przebiec ten bieg w całości. Dłuższa, bo 33 kilometrowa trasa nie dawała żadnego punktu odniesienia do zeszłorocznej. Wiedziałem jedno, cztery i pół albo pięć godzin to minimum jakie spędzę na trasie. Wystartowałem bez napinki, starając się czerpać jak najwięcej przyjemności z każdego kroku bez bólu. Wczorajsza taktyka sprawdziła się znakomicie, nie zostawiając w nogach praktycznie żadnych uszczerbków. Wiedziałem, że tym razem się to nie uda, ale świadomość, że jutro już tylko dycha do Morskiego Oka dawała ulgę psychiczną. Moje kibicki znów się sprawdziły. Darły się znakomicie przed wejściem na Nosal i po zbiegu do Kuźnic.

Właśnie skończył się asfalt

Od tego momentu zostałem sam na sam z Tatrami. Dolina Jaworzynki, Murowaniec, Czarny Staw Gąsienicowy - przepiękne miejsca, do których dotarcie dawało przedsmak dalszej trasy. Podejście na Karb to już przysłowiowy Ogień z Dupy, a w zasadzie z płuc i ud. To samo na podejściu pod Liliowe. (ze względu na płat śniegu zalegający pod Przełęczą Świnicką znów wydłużono trasę). Na Beskidzie czułem się jak w niebie. Brakowało tylko przyjaciół. Niezastąpionych towarzyszy z górskich ścieżek i internetowych wygłupów Bo i Krasusa, którzy dzielnie zmagali się z trasą Rzeźnika 2015 oraz Suchej Szosy, który nie miał szans dotrzeć na bieg w tym terminie. Na Kasprowym łyk coli i puszczam się w dół. Nie odczuwam jeszcze trudów trasy, ale mam świadomość, że do mety jeszcze daleko. Nie podpalam się i wiem, że to jeszcze nie pora by lecieć na pałę. Od Kuźnic czeka nas jeszcze podbieg do Kalatówek, a potem część wczorajszej trasy Sokoła i dopiero długi finisz ulicami Zakopanego. Zadziwiająco dla mnie, zostają mi jeszcze siły żeby biec od Kuźnic. Po drodze zabieram Magdę, z którą zmieniamy się miejscami od Karbu i Damiana, który leci w barwach Smashing Pąpkins. Mam sporo sił, więc zagaduję i pajacuję, a oni trzymają się dzielnie. W Dolinie Białego czuję, że plastry na stopach straciły moc. Zaczynają mnie boleć stopy od zbiegu po kamieniach. Z każdym krokiem jest coraz gorzej. Wypadam z doliny i docieram do wodopoju. Ulga jest tylko chwilowa. Czekam na Damiana i razem biegniemy ulicami Zakopanego. Coraz szybciej i szybciej. Ostatni kilometr i mamy tempo w okolicy 4:15 min/km. Damian zaczyna zostawać, twierdząc, że to już za szybko. "To zawody!" rzucam i nie popuszczam. Rozpędzam się coraz bardziej. Widzę moje Kibicki, a zaraz  potem metę. Tempo już dawno ma trójkę z przodu. Wpadam na metę i uśmiecham się w duchu. Naprawdę jestem szczęśliwy! Tylu pozytywnych przeżyć dawno nie doświadczyłem - to moja prawdziwa radość z biegania. PĄpujemy z Damianem a potem biorę chłodny prysznic w miejskiej fontannie. Jak luz to luz. Drugi medal dumnie dokładam do kolekcji.

Szczęście na mecie

Dają gifty


Profil trasy Biegu Zamoyskiego
Ostatni dzień weekendu biegowego rozpoczynam jak co dzień, o 5:00 rano. Start o 7:30 z Palenicy Białczańskiej to już taka tradycja. Moje kibicki ruszają na trasę bez zbędnych słów, aby dojść jak najdalej zanim dobiegnę do mety. Startuję "spokojnie" aby nie wypalić się na początku. Dziś też nie mam napinki. Chciałbym pobiec lepiej niż ostatnio, bo akurat ta trasa nie uległa zmianie w stosunku do poprzednich edycji. 

Zadziwiająco szybko docieram do Wodogrzmotów, a potem do tabliczki 5km. O cholera, ale to szybko idzie. Tak jak prędko ubywają kilometry rośnie i temperatura. Robi się bardzo ciepło. Łapię kubek przy wodopoju i biorę łyka. Myślę o dziewczynach, które pędzą by przywitać mnie na mecie. Uda dają się we znaki, ale tak być powinno. Po Mardule nie spodziewałem się niczego innego, wiem że musi boleć. Robi się coraz ciężej, a trasa pnie się jeszcze stromiej pod górę. Mijamy znajome skróty i nawet nie myślę, że byłbym w stanie postawić stopę na kamieniach. Wielki bąbel, który mam na lewym śródstopiu jest pamiątką po wczorajszych zbiegach. Dobrze, że dzisiaj już tylko w górę. Siódmy kilometr. Jest mi już naprawdę ciężko. Oddycham głośno, ale wiem, że przecież czekałem na ten bieg - jeśli dam radę, zaliczę całe Grad Prix Sokoła. Doganiam moje dziewczyny - ale to daje kopa. Wydaje mi się, że powłóczę ledwo nogami po ziemi ale Garmin mówi co innego. Ukradkiem przecież sprawdzam co u niego :-) Jest Włosienica. Słońce pali centralnie i mocno. Nie lubię! To nie ma jednak większego znaczenia, gdyż mam świadomość, że właśnie spełniam swoje największe marzenie biegowe. Mimo przeciwności losu udało mi się wystartować i ukończyć już dwa biegi. Ten jest ostatni. Czuję, że meta się zbliża i przyspieszam. Dziś już nie pamiętam, ale wydawało mi się, że widziałem tabliczkę 900m. Biegnę coraz szybciej i szybciej. Oczami wyobraźni widzę bramę mety i panoramę w kierunku Mnicha. Mijam kolejnych zawodników. Tempo osiąga niebotyczną wręcz wartość 3:46 min/km, a ja pędzę do mety. Wreszcie jest! Mam wrażenie, że nie dam rady się zatrzymać, tak szybko biegnę. Zipię strasznie, a nawet się zataczam. Dałem z siebie dużo, a może więcej niż powinienem. Znów się uśmiecham. Wiem, że wróciłem do biegania.

Z Mistrzem Polski w Skyrunningu

Uda dopiero zaczynają boleć