czwartek, 23 października 2014

15 Poznań Maraton, czyli o jeden bidon za daleko

Mieszane uczucia - tak chyba mogę nazwać to co zostało w mojej głowie po ostatnich zawodach, ale jak zwykle muszę zacząć od początku…

Kiedy zdruzgotany warszawskimi wyczynami wracałem do Poznania już rodził się w mojej głowie szatański plan. Zrobię badania i jak lekarze pozwolą (nie wyobrażałem sobie innej opcji) zapiszę się na Poznań Maraton.

Ten pomysł wydawał się jedynym możliwym scenariuszem, który dawał mi nadzieję na niezmarnowanie wypracowanej przez rok formy. Można powiedzieć: jak nie drzwiami to oknem :-) Na całe szczęście echo serca i EKG wysiłkowe, które robiłem w czwartek przed zawodami, potwierdziły tezę, że serce mam w najlepszym porządku i spokojnie mogę dalej biegać.


Kilka telefonów i miałem już swój własny numer startowy. Tym razem totalny luz. Zero napinki - z takim założeniem stawiłem się na linii startu. Oczywiście, nie byłbym sobą, gdybym nie zaplanował, choć w znikomej części tego maratonu. No jakiś plan musi być!

Wystartowałem więc naprawdę spokojnie i do 7. kilometra szukałem miejsca w szeregu. Dalej miałem już towarzystwo, które wydawało się biec moim tempem czyli w okolicy 4:20 min/km.
Na 12km planowo odebrałem bidon z Vitargo od mojego supportu, w który postanowiłem się wyposażyć po ostatnim odwodnieniu - tak, zazwyczaj na zawodach zwilżałem tylko usta wodą. Tym 
razem miałem zamiar wyciągnąć wnioski z własnych błędów.

Pokonywanie trasy przebiegało znakomicie. Tempo utrzymywałem bez większego wysiłku i w nienaruszonej formie dotarłem do 25-tego kilometra. Tu czekał na mnie kolejny bidon z Vitargo, który sączyłem aż do Antoninka, czyli do 30-tego kilometra.

No i tutaj zaczął się mój prawdziwy maraton. Najpierw poczułem kolkę (pierwszy raz na zawodach), która przerodziła się w mulący ból brzucha. Wytrzymałem biec swoim tempem raptem do 34km. Przy najbliższym wodopoju wiedziałem, że dłużej tak nie pociągnę. Robiąc łyk zimnej wody z kubeczka poczułem jak kurczy mi się żołądek i zbliża się paw. Okazało się, że nie był sam! To było całe stado, a dokładnie cztery pawie.

Po tych ekscesach, które trwały ładnych parę minut, wróciłem na trasę ale nogi już ostygły i właśnie zaprotestowały. "Żywcem mnie nie wezmą", pomyślałem i skończyłem marzyć o maratonie bez bólu i cierpienia. Trzy kolejne kilometry zajęło mi rozbieganie i powrót do jako-takiego tempa. Niestety, nie miałem już szans na finisz, o którym marzyłem. 


Na 40-tym kilometrze zacząłem opadać z sił. Dalej już było tylko pod górkę, zwłaszcza do Mostu Teatralnego. Gdyby nie oszałamiający doping kibiców kończyłbym w mizernym stanie. Całe szczęście, gdy wybiegłem na ostatnią prostą przed metą, zobaczyłem zegar, który wskazywał 3:18 z haczykiem. Resztą sił zerwałem się do sprintu aby zaliczyć metę w 3:18:54. Tak, to moja nowa życiówka :-)


Kiedyś, najgorszym dla mnie pytaniem, było to o miejsce na mecie. Obecnie zastąpiło je nowe: to jak, jesteś zadowolony? Z życiówki owszem, ale z wyniku nie. Cóż, taki los amatora - wszystko trzeba przećwiczyć na własnej skórze, nawet nawadnianie :-)


I jeszcze na koniec… naprawdę, nie wiem jak to możliwe ale 30 kwietnia tego roku, kiedy przed kołobrzeskim maratonem wiedziałem, że jesienią zamiast w Poznaniu pobiegnę Warszawę, nie mówiąc już o tym, że poznańska trasa nie była jeszcze znana, śnił mi się finisz na Moście Teatralnym w kierunku do Ronda Kaponiera! Magia czy co?!